
Grudzień 1981. Stan wojenny
12 grudnia 1981
Zima tamtego roku była jak beton – ciężka, szara, nie do rozbicia.
Okna bloków zaszronione, powietrze pełne ciszy i tego napięcia, którego nie dało się nazwać, tylko przeczuć.
Wieczorem do mnie wpada Maciek – szczupły, łobuzerski, wiecznie głodny wrażeń.
Dwie butelki wina, zwędzone staremu z szafy, jak relikwie lepszych czasów.
— „Riders on the Storm?” – pyta, już wiedząc, że nic innego nie będzie dziś tak pasowało.
Puszczamy Doorsów na kaseciaku, okna zaparowane, świat skurczył się do czterech ścian, w których można być sobą – nastoletnim chłopakiem, trochę już dorosłym, ale jeszcze niepewnym, czy można śmiać się tak głośno, żeby nie obudzić lęku.
Kłócimy się o zdjęcia.
Maciek twierdzi, że lepiej łapie światło, ja – że lepiej rozumiem cień.
Siedzimy coraz bliżej siebie, gadamy o wszystkim i o niczym, aż głosy stają się coraz cichsze, wino kończy się szybciej niż argumenty.
Babcia jeszcze wchodzi, spojrzy, przymknie drzwi – jakby robiła za anioła stróża.
Kończy się muzyka,
kończy się noc.
13 grudnia 1981 — poranek po końcu świata dzieciństwa
Budzimy się skacowani, język suchy, głowa ciężka od wina i snów, które nie chcą się przyznać do porannego światła.
— „Włącz radio” – prosi Maciek.
Przekręcam gałkę – szum.
Jeszcze raz.
Szum.
Wszystkie stacje martwe, tylko na falach długich ktoś gra Chopina – dziwne, bo przecież w niedzielę powinna być „Trójka”, powinien być Kaczkowski.
— „Może telewizor?”
Jest dziewiąta, czas na Teleranek. Jak się ma szesnaście lat, można udawać, że się nie czeka na kreskówki.
Tylko na ekranie nie ma nic – szary śnieg, szum.
Próbuję poprawić antenę.
Nagle – hymn.
Jeszcze Polska nie zginęła.
A potem on: generał Jaruzelski, zimny jak lód, ciemne okulary, głos, który nie znosi sprzeciwu.
— „Obywatelki i obywatele Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej… zwracam się do was…”
W pokoju cicho.
Maciek nie żartuje.
Babcia staje w drzwiach, ręce jej drżą.
Wiem już, wszyscy wiedzą – dzieciństwo właśnie się skończyło.
Plakaty z gazety i chaos w głowie
W jednej chwili zostaję sam.
Maciek nagle zrywa się do domu.
Jego ojciec jest dyrektorem siłowni kombinatu – tam kadra kierownicza jest najlepiej poinformowana i najbardziej zagrożona.
Babcia już w butach, gnana lękiem i potrzebą – „trzeba jeszcze coś kupić, nie wiadomo, co będzie”.
A ja zostaję z kacem, pustką w radiu i tym dziwnym, nieznanym poczuciem, że świat jest większy, niż zawsze sądziłem, i nikt nie powie mi, co robić.
Wtedy wpada Robert.
Zawsze energiczny, trochę nieobliczalny. Taszczy rulony papieru gazetowego, kilka puszek farby i pędzle.
— „Stary, będzie się działo!”
Zrzucamy wszystko na podłogę, rozkładamy gazety, farba śmierdzi bardziej niż ocet w sklepie.
Nie wiemy, co się robi podczas rewolucji, więc wymyślamy wszystko na nowo:
— Quo vadis, PZPR?
— ZOMO bijącym sercem partii!
— Czas apokalipsy – ciąg dalszy nastąpi…
Ręce się trzęsą, litery się rozlewają, śmiejemy się i boimy naraz.
W każdym z nas zaczyna kiełkować coś, czego nie było dzień wcześniej – poczucie, że teraz jesteśmy kimś więcej niż tylko dzieciakami z bloku.
Plakaty schną na kaloryferze, farba na dłoniach nie chce zejść, a my wymyślamy kolejne hasła, jakby słowa mogły zatrzymać świat na własnych zasadach.
Nie ma już powrotu do wczoraj.
Nie ma już Teleranka.
Zamiast tego jest chaos, kawałek wolności na gazetowym papierze i pierwszy w życiu strach, że ktoś może za to wszystko zapukać do drzwi.
Plakaty, klej i pierwsze wyjście w pustkę
Plakaty już prawie suche, farba ledwo łapie się papieru, w mieszkaniu pachnie klejem z babcinej mąki – taki domowy klej, trochę za rzadki, trochę za gęsty, ale wystarczy, żeby świat choć na chwilę się skleił od nowa.
Bierzemy wiadro i rulony, Robert wygląda przez okno – ulica martwa, wszystko cichsze niż w święta, nawet ptaki nie mają ochoty komentować.
Miasto jak po bombie: nic nie jeździ, na przystanku tylko stare ogłoszenie o sprzedaży lodówki i ślad czyjejś łzy na szybie.
Czasem gdzieś przemyka sylwetka człowieka – schylony, szybki, nie patrzy na boki, jakby się bał, że spojrzenie za głośne.
To pierwszy dzień – jeszcze można wyjść, jeszcze nie ma patroli na każdym rogu, jeszcze nikt nie wie, jak to się rozwinie.
Ale pod skórą czuć, że coś już się skończyło, a coś zupełnie nowego zaraz się zacznie.
Idziemy w stronę kombinatu, bo tam zawsze dzieje się najwięcej, tam wczoraj ktoś mówił, że był strajk.
Rozklejamy plakaty na słupach, na drzwiach garaży, na przystankach autobusowych, gdzie autobus dziś nie przyjeżdża.
Litery kleją się do mrozu, do pustki, do ciszy.
Nikt nie zatrzymuje, nikt nie pyta – wszyscy są dziś niewidzialni.
W oddali widać dym nad Hutą.
Tam jest życie, tam jest walka, a my, w naszej młodzieńczej niepewności, próbujemy dokleić do tego świata choć kawałek własnej odwagi.
Czołgi, brama i ostatnia walcownia
Dochodzimy do kombinatu, serca biją szybciej, niż nogi mogą nieść.
Nigdy jeszcze nie widziałem czołgu na własne oczy – teraz stoi ich kilka, ciemno zielone, ciężkie, z lufami wycelowanymi w naszą codzienność.
Wozy opancerzone, jeden za drugim, rozjechana brama – żelastwo pokrzywione jak dziecięce zabawki po burzy.
Wszędzie ślady butów, powyrywane kawałki ogrodzenia, i coś w powietrzu, co nie pozwala oddychać normalnie.
ZOMO nie łazi, siedzą w pojazdach, przyczajeni, jakby bali się tego miejsca, albo czekali na rozkaz, którego nikt nie chce wydać pierwszy.
Podchodzimy do grupki ludzi, wszyscy rozdygotani, ktoś opowiada – szeptem, z przejęciem, że atakowali o drugiej w nocy.
Że większość już mają, ale walcownia się broni.
— Zabarykadowali się tam, nie chcą wyjść. Chcą walczyć…
— Powiedzieli, że jak trzeba, to będą trzymać się do końca…
Czuję, jak coś mnie ściska od środka – to już nie jest zabawa, nie jest nawet ten strach, co był w domu, to coś większego, czego nie umiem nazwać.
Patrzymy po sobie z Robertem – wiemy, że musimy zobaczyć, że nie możemy wrócić, dopóki nie dotkniemy tego świata naprawdę.
Biegniemy w stronę walcowni, trzymając się murów, plakaty dawno już nie mają znaczenia, liczy się tylko ta droga przez wymarły kombinat, przez dym i echo syren, ku miejscu, gdzie jeszcze ktoś wierzy, że można się bronić, nawet jeśli nikt już nie pamięta, o co chodziło na początku.
Za bramą walcowni i ocet na pamiątkę
Docieramy pod walcownię i widzimy tłum ZOMO – uzbrojeni po zęby, ustawieni w rządek jak stalowe figury, ich hełmy i pały błyszczą w szarym, grudniowym świetle.
Wtedy dopiero przychodzi pierwszy prawdziwy, zwierzęcy strach.
Nie ma tu już miejsca na śmiech, na wygłupy, na marzenia o buncie. Zajebią nas.
Szukamy schronienia za jakimś budynkiem, mocno się garbimy, jesteśmy dziećmi, którym nagle zbrakło powietrza.
Ale nikt na nas nie patrzy, mają ważniejsze sprawy – w ich oczach widać zmęczenie, albo pustkę.
Nagle podchodzi do nas stary robotnik – twarz poorana, ręce jak kawałki hutniczej blachy.
Patrzy na nas i jednym zdaniem sprowadza wszystko do parteru:
— Szczeniaki, spierdalajcie stąd. Nic tu po was. Walcownia się już poddała.
Nie kłócimy się, nie tłumaczymy, po prostu odwracamy się i odchodzimy szybciej, niż przyszliśmy, milcząc, nawet nie patrząc na siebie.
Przed wyjściem z kombinatu jeszcze zahaczamy o sklep – niby przypadkiem, ale chyba po to, żeby coś zostało z tego dnia.
Kupujemy ocet i herbatę popularną – jedyne artykuły, jakie były, bo tak wygląda koniec świata w tym kraju: nie w huku wybuchów, ale w ciszy przy ladzie, w szeleście gazetowego papieru, w kwaśnym zapachu, który wbija się w pamięć głębiej niż cała reszta.
Powrót i ten jeden płot
Wracamy do domu, już jak trochę zbite szczeniaki – nie ma w nas żadnej wielkiej rewolucji, bardziej wstyd niż duma, bardziej zmęczenie niż poczucie, że coś zmieniliśmy.
Na szczęście jedzie tramwaj.
Cisza w środku, każdy patrzy przez okno, jakby cały świat był za szybą, a my tylko przemykamy, nie chcąc nikomu się narazić.
Mijamy kolejne osiedla, na płotach widać świeże hasła, wymalowane tego samego poranka, z tej samej farby, co na naszych rękach.
Nie tylko my próbowaliśmy wykrzyczeć swój lęk i wkurwienie.
Dzień kończy się jednym napisem na płocie domu handlowego, który zostaje w głowie dłużej niż cały kac i cały strach:
„Wojtek, może historia ci przebaczy, ale u mnie masz przejebane.”
Patrzę na Roberta, nikt się nie śmieje, ale jakoś lżej się oddycha.
Może po to było to wszystko – żeby wiedzieć, że nie jesteśmy sami, nawet jeśli każdy z nas wraca do swojego mieszkania, z octem w siatce i farbą pod paznokciami.
Szatnia, pseudonimy i Balbina
Wracamy do szkoły.
Nic się nie zmieniło — a wszystko jest inne.
W szatni już nie słychać tylko wrzasków i żartów o wuefiście; tu rozmawiają przyszli bohaterowie drugiego planu, dorosłe dzieci, którym wydaje się, że właśnie piszą historię.
Jestem z dziewczyną, która zostaje kimś bliskim na lata — może na zawsze, nawet jeśli po wszystkim rozjedziemy się po świecie. W jej oczach nie tylko błysk — tam już lśni plan, który dopiero się rodzi.
Siadamy na ławce przy kaloryferze, patrzymy, jak chłopaki wygłupiają się przy lustrze, ktoś rzuca tekst o Jaruzelu, ktoś o kacu po „wolnej Polsce”, a my jeszcze nie wiemy co ani jak, ale wiemy, że chcemy coś zrobić.
— „Jak nas złapią, musimy mieć pseudonimy,” mówi ona z powagą godną generała.
— „Ja mogę być Balbina.”
Patrzę na nią, nie wiem, skąd ten wybór, ale już jest śmiesznie i od razu mniej strasznie.
— „A ja Dominik.”
Nie wiem czemu, może dlatego, że zawsze chciałem być kimś, kto brzmi odważniej niż czułem się naprawdę.
Balbina i Dominik — brzmi trochę jak bohaterowie taniej powieści szpiegowskiej, trochę jak para, która nie ma jeszcze planu, ale już ma szyfr i to wystarczy, żeby wytrzymać ten poniedziałkowy poranek w szatni.
Ktoś trzaska drzwiami, ktoś śmieje się za głośno, ktoś mówi o manifestacji, która ma być w piątek.
Jeszcze nic się nie zaczęło, ale już czuję, że mamy własną drużynę, nawet jeśli jest nas tylko dwoje.
Wzywa nas rynek, wzywa nas gaz
17 grudnia, niby środek zimy, ale pod tą kurtką czuję, że coś się zaczyna topić.
Z Balbiną na plecach, z ekipą z ogólniaka, wsiadamy w autobus — jedziemy 25 kilometrów na Rynek, bo ojczyzna wzywa! bo msza w mariackim za ojczyznę.
(Ojczyzna, czyli tłum ludzi, których nigdy nie widzieliśmy, i święte poczucie, że zaraz będziemy częścią czegoś większego niż my sami.)
Na Rynku Głównym – opór ludzi, ścisk, śpiewy.
Ktoś krzyczy przez tubę (może to Modzelewski, może każdy chciałby być Modzelewskim) – słowa zlewają się w zmarzniętym powietrzu, ale to nie szkodzi, wszyscy i tak wiedzą, po co tu są.
Śpiewamy hymn, „Jeszcze Polska…”, potem „Boże, coś Polskę”, niektórzy płaczą, niektórzy wyciągają ręce, wszyscy mają czerwone nosy, ale nikt się nie wstydzi.
Chwila podniosłości, serce w gardle, czujesz, że możesz wszystko, że historia dzieje się pod twoimi butami.
I wtedy…
od strony Szewskiej, Floriańskiej, Jana w zasadzie od wszystkich ulic biegnących do Rynku wpadają ZOMO-wcy, wbiegają jak fala, strzelają granatami z gazem łzawiącym, ryczą coś przez megafony, cała ta podniosłość zamienia się w chaos, łzy już nie ze wzruszenia.
Zaczyna się bieg przez przeszkody: ktoś gubi czapkę, ktoś zgubił but, Balbina wrzeszczy: „Dominik, spierdalaj!”, ja łapię ją za rękę, wszyscy lecą, gdzie nogi poniosą.
Tracisz orientację, nie wiesz, gdzie jest południe, nie wiesz, gdzie jest dom, wiesz tylko, że trzeba biec – byle dalej od białych kasków i dymu, który gryzie.
Kotłowanina pod bramą, Jaśka nie ma
Trzymam Balbinę za rękę, ciągnę ją prawie siłą —
nie ma czasu na tłumaczenia, trzeba się przebić przez falę ludzi,
przez ramiona, łokcie, wrzaski, przez ten ślepy strach, co nie patrzy na płeć ani na znajomą twarz.
Wpadamy w jakąś bramę, ktoś nas przepycha,
ktoś wrzeszczy, żeby nie zatrzymywać się w przejściu.
Lądujemy w oficynie, schowani za brudną ścianą, wszędzie gaz — nie da się oddychać, łzy ciekną, nawet jeśli się nie chce płakać. Balbina kaszle, ja trzymam ją mocniej, jakby od tego miało zależeć, czy w ogóle wyjdziemy stąd żywi.
Godziny mijają, siedzimy skuleni pod ścianą, ludzie powoli wychodzą z ukrycia, gdzieś słychać odgłosy pałowania, gdzieś ktoś krzyczy o pomoc, wszyscy mają ten sam wyraz twarzy:
„Co tu się, kurwa, wydarzyło?”
Po kilku godzinach udaje się nam wydostać z kotła. Wracamy, oszołomieni, mokrzy od łez i gazu, wciąż ściskając się za ręce.
Komentujemy:
— „Kurwa, Jaśka nie ma!”
Zaczynamy się naprawdę bać, bo wcześniej zawsze wszyscy wracali, a teraz coś się zmieniło.
Później okazuje się, że Jasiek nie miał tyle szczęścia co my — złapali go, dostał wpierdol, ale w go końcu puścili.
Wszyscy się zgadzamy:
— „To musieli organizować jacyś z bezpieki. Rynek był idealny, żeby ludzi zamknąć w kotle, rozdzielić, przestraszyć, złamać.”
Każdy czuje, że świat już nie wróci na stare tory. Już wiemy, że nawet jeśli wrócimy do szkoły, do szatni, do starych żartów, to coś w nas pękło na zawsze.
Truskawki i czułość na przekór normom
Balbina przyszła jak objawienie, nie po to, żeby zbawiać, tylko po to, żeby pokazać, że można być dla kogoś ważnym — nie „bo trzeba”, tylko bo się chce.
Zbieramy truskawki na jakimś podmiejskim polu. Ciepło, cicho, w tle śmiechy dzieciaków z sąsiedztwa, ale my jesteśmy w swoim małym świecie, w którym każda rozmowa jest nowym odkryciem.
Balbina czyta książkę (jaką? To zostaje niedopowiedziane, bo pewnie wszystko było dla niej za wąskie), notuje coś w zeszycie, czasem zamyśla się tak mocno, że świat do niej nie dociera.
Czasem patrzy na mnie i nagle wszystko wraca — ta świadomość, że mogę być dla niej ważny, że ktoś na mnie czeka, że nie jestem tylko kolejnym chłopakiem z szatni czy z manifestacji.
Balbina czuje więcej, niż wolno, czyta szybciej, pisze mocniej, czasem płacze przy książce, czasem się śmieje tak, że ziemia drży.
I wtedy dociera do mnie, że to właśnie to jest piękne —
to, że ona przekracza normy, że nie mieści się w linijkach, że chce więcej, że umie chcieć.
Może właśnie dlatego, tamten czerwiec, tamte truskawki, tamta dziewczyna na zawsze zostaną moją pierwszą lekcją prawdziwej bliskości.
Wojna pod Arką i tramwajowy chaos
Kolejna demonstracja pod Arką. Atmosfera gęsta jak dym z papierosów na przerwie – każdy już wie, że dziś nie będzie się dało wrócić do domu „na spokojnie”.
Miasto stoi, tramwaje zablokowane na skrzyżowaniu przy Kocmyrzowskiej, tuż obok placu targowego, gdzie normalnie przekupki kłócą się o jabłka, a dziś sprzedają już tylko strach.
Skrzyżowanie pełne ludzi, wszyscy stoją, krzyczą, śpiewają, ale i tak czuć, że zaraz ktoś nie wytrzyma.
Motornicza w jednym z tramwajów – młoda, z włosami przylepionymi do czoła od nerwów, płacze.
Ma zamknięte drzwi, ale przez szybę widać, że nie ogarnia już, gdzie kończy się miasto, a zaczyna wojna.
Ktoś ją obejmuje, wyprowadza z kabiny, mówi, że to nie jej wina, że to nie ona zablokowała Kraków, tylko demonstranci i historia, która się znowu wymknęła spod kontroli.
Z drugiej strony tłumu podjeżdża samochód, ktoś otwiera bagażnik i wysypuje na trawnik butelki z benzyną – koktajle mołotowa, prowizorka gniewu, każdy chce złapać, ręce się trzęsą, oczy świecą, niektórzy tylko dla odwagi, niektórzy, bo naprawdę wierzą, że dziś można zmienić świat za jednym zamachem.
W powietrzu już nie ma święta, jest tylko dym, gęsty zapach benzyny i ta cisza przed wyciem syren, która mówi jasno: to już nie jest zabawa w rewolucję.
A ty stoisz w tym wszystkim – z sercem na ramieniu, i pierwszy raz myślisz, że miasto, które znałeś całe życie, potrafi stać się czymś zupełnie obcym w dziesięć minut, jeśli tylko ktoś rzuci butelką.
Tramwaje na barykadzie i dziadki
Tramwaje stoją już tak długo, że przestają być środkiem transportu, a stają się najprawdziwszą barykadą – stalowe puszki ustawione w poprzek historii, nikt już nie pamięta, dokąd jechały, teraz wożą tylko gniew.
Od strony Teatru Ludowego suną zomowcy – szeregi białych kasków, pały gotowe do użycia, tarcze jak z jakiegoś chorego filmu.
Od strony Arki my – wszyscy wymieszani: młodzi, starzy, uczniowie, robotnicy, kobiety z siatkami, a każdy wie, że dziś nie wróci do domu bez jakiejś blizny.
I wtedy pojawiają się oni: dziadkowie, którzy widzieli już niejedną zawieruchę, ale dziś nie rzucają kamieniami, tylko schylają się razem, wyciągają płyty chodnikowe z chodnika, tłuką je na mniejsze kawałki, podają młodym jak na produkcyjnej taśmie.
Nie trzeba słów, nie trzeba pokoleń, jest tylko gest: dziadek łomem, babcia bosą stopą, płytka, trzask, i kolejne pociski lądują w dłoniach tych, którzy są szybsi, bardziej wściekli, mniej zmęczeni życiem.
Ty patrzysz na ten spektakl i nie wiesz, czy chcesz być po stronie wnuków, czy po stronie tych, którzy już raz w życiu przeżyli powstanie i teraz tylko pomagają, żeby młodzi mieli czym rzucać.
Może właśnie na tym polega rewolucja: nikt nie jest bohaterem sam, wszyscy są trochę współwinni, trochę przerażeni, trochę rozbawieni, a historia lepi się z rozbitej płytki i łez motorniczej na kabinie.
Pierwsza barykada, pierwsze zwycięstwo, pierwsza Rota
To pierwsza taka demonstracja, gdzie – choćby przez kilka godzin – jesteśmy górą.
Milicyjni scenarzyści nie przewidzieli tramwajów ustawionych jak na szachownicy, wozy ZOMO, polewaczki, cały ten arsenał gniewu okazał się za mały na kreatywność mieszkańców Nowej Huty.
Nie mogli przejechać – tramwaje zablokowały skrzyżowanie, barykady rosły ze wszystkiego: ławki z placu targowego, kosze, skrzynki po jabłkach, nawet metalowe barierki, które zwykle tylko przeszkadzały w przejściu do sklepu.
Atmosfera dziwna, oszołomienie – bo przecież przez moment naprawdę byliśmy wolni, nikt nie gonił, nikt nie pałował, wszyscy na barykadzie śmiali się i płakali jednocześnie.
W pewnym momencie coś mnie pcha na samą górę barykady – może to odwaga, może głupota, a może po prostu potrzeba, żeby ktoś usłyszał, że żyjemy.
Staję na ławce, na górze tej całej konstrukcji barykady i zaczynam śpiewać Rotę.
Na początku tylko mój głos, trochę piskliwy, szesnastoletni, ale po chwili dołącza się ktoś starszy – ktoś, komu drżą ręce, ale nie głos.
„Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…”
Śpiewają ze mną starzy robotnicy z bliznami na dłoniach, babcie z wózkami, dziewczyny, wszyscy, którzy przez lata śpiewali po cichu.
W oczach łzy – nie z patosu, nie z żałości, ale z tego dziwnego poczucia, że przez chwilę byliśmy po prostu razem, po tej samej stronie, górą, żywi.
Za kilka godzin znowu będą pały, polewaczki, może nawet ktoś trafi do szpitala. Ale przez ten moment wygrywaliśmy, i to nie historia, tylko nasze własne życie.
Bohater z barykady i mamusia
Schodzę z barykady.
Serce wali mi jak młot hutniczy, głowa pełna historii, w ustach smak zwycięstwa i trochę pyłu z betonu.
Czuję się jak ktoś, kto przeżył całą historię w jednej godzinie — nawet starsi patrzą na mnie jak na wariata.
I wtedy ktoś łapie mnie za rękę.
Nie ZOMO, nie kolega, nie dziewczyna.
Mama.
– „Gabryś, do domu, natychmiast!”
I nie ma zmiłuj.
Nie tłumaczy się publicznie, nie pyta, czy jestem bohaterem, po prostu łapie, ściska za nadgarstek tak, że nie ma ucieczki.
Wstyd, ten najgorszy, co przypomina, że można wygrać z zomowcem, ale nie z matką.
A mama prowadzi mnie przez tłum, przez barykadę z ławek i koszy, przez zwycięstwo, które już nie należy do mnie.
Szepcze pod nosem:
– „Co ty, chłopaku, wyprawiasz?! Jeszcze cię zamkną albo zastrzelą…”
Przez chwilę chcę zaprotestować, powiedzieć, że historia, że barykada, że naród, że Rota — ale już wiem, że nic z tego nie przebije matczynego nakazu.
Wracam do domu, w kieszeni kawałek płytki z barykady, na ramieniu ręka matki, w gardle głos, który nie miał już prawa zabrzmieć.
I przez całą drogę nie wiem, czy bardziej jestem dumny, czy po prostu przejęty, zawstydzony, i znów trochę dzieckiem.
Wartburg, babcia i domowa technologia zapalająca
Nie mam pojęcia, jak ona się tam w ogóle dostała.
Wartburgiem, przez barykady, przez tramwaje, przez tłum, przez historię —
jakby miała klucz do każdego kordonu.
Nie wiem, skąd wiedziała, nigdy się nie dowiem.
Matczyna intuicja, ten szósty zmysł,
co potrafi wywąchać własnego gówniarza na drugim końcu rewolty.
Do dziś się z tego śmieję —
może miała kontakt z bezpieką,
może dostała cynk z kosmosu,
może miała „czujnik barykadowy” w sercu.
Nieważne. Wiedziała.
I jak się pojawiła, to nie było rozmowy.
A potem — powrót do domu, mieszkałem wtedy z babcią.
Babcia święta, kucharka, strażniczka obyczajów,
która czasem patrzyła na mnie spod oka,
ale przymykała oczy na wszystko,
byle tylko był porządek, herbata i ciepły koc.
W wolnych chwilach, gdy już kurz barykad opadał,
a matka przestała warować pod drzwiami,
siadałem w piwnicy albo kuchni
i konstruowałem własne mieszanki zapalające.
Koktajle Mołotowa? To dla początkujących.
Ja robiłem wersje „premium”,
z lepszym rozpryskiem,
lepszym płomieniem,
z nutą innowacji,
zawsze w granicach rozsądku
(i cierpliwości babci, która czasem tylko pytała:
– „A co to za słoiki chowasz pod zlewem, Gabryś?”
– „Zimowe zaprawy, babciu.”)
Bo rewolucja rewolucją, ale technika i tradycja muszą iść w parze.
Babcia, ojciec i karton z talentem
Babcia mnie oczywiście podpierdzieliła.
Nie złośliwie, tylko tak po babcinemu:
– „Niech tata się dowie, bo ja już na to patrzeć nie mogę.”
Zanim zdążyłem ukryć moje mieszanki pod kanapą albo schować w szafie z pościelą, już przyjechał stary, już pakuje wszystko do kartonu:
butelki, słoiki, notatki, resztki knota od świec,
cała chemia domowa w jednym pudle.
Wyglądał jak urzędnik z powojennego sanepidu,
ale w oczach miał błysk, którego nie chciał pokazać.
Załadował mnie i karton do auta.
Jedziemy gdzieś pod miasto, ja z duszą na ramieniu, on z miną „ojciec, co musi, ale nie chce”.
Zatrzymaliśmy się gdzieś za magazynami, na pustym placu.
Stary wyciąga butelkę, patrzy:
– „To jak, młody, sprawdzamy?”
No to sprawdziliśmy.
Butelka poszła w ruch, płomień jak z podręcznika do sabotażu.
Nawet on, mało śmieszny na co dzień, parsknął pod nosem:
– „No masz, chłopaku, talent.
Ale następnym razem, jak będziesz konstruował, to najpierw pomyśl, gdzie się będziesz tłumaczył.”
Nie było moralizowania.
Nie było patosu.
Tylko wspólne milczenie i ten durny uśmiech,
który zostaje, gdy rodzina nagle gra po jednej stronie.
A potem karton wrócił do bagażnika,
reszta została spalona.
Bombardowanie i „do widzenia” z ogólniakiem
Następna demonstracja już nie przypomina poprzednich.
Nie ma już podniosłości, nie ma śmiechu, nie ma tej młodzieńczej euforii, tylko czysty strach i nowy arsenał:
kule, które wyglądają, jakby je wyjęli z magazynu science-fiction,
gaz, co ścina z nóg, strzały, których nikt nie widział nawet na wojskowych filmach,
płomienie palonych opon i ten huk, co nie pozwala zebrać myśli.
Wokół ciebie nie rewolucja, tylko bombardowanie —
wszędzie dym, wszędzie wrzask, wszędzie ludzi za dużo i za mało naraz.
W pewnej chwili nie wiadomo już, gdzie kończy się miasto, a zaczyna pole bitwy.
Uciekasz, chowasz się, łapiesz oddech tam, gdzie nie ma już powietrza.
Myślisz: „Kurwa, po co to wszystko, ktoś się jeszcze bawi, czy już tylko walczy, żeby przeżyć?”
Wracasz, myślisz, że jeszcze się wywiniesz, że może tym razem się udało.
Ale następnego dnia w szkole —
cisza przed burzą, zamiast dzwonka do lekcji — wezwanie do gabinetu dyrektora.
Siadam naprzeciwko niego. Minę ma jak kat po pracy.
Nie bawi się w kurtuazję.
– „Zostałeś rozpoznany na zdjęciu.
Coś śpiewasz na barykadzie.
Musisz się pożegnać z liceum.
Może odnajdziesz się gdzie indziej.
Tu już dla ciebie miejsca nie ma, jak i w żadnym państwowym liceum w Krakowie.”
Nie pyta, nie tłumaczy, nie daje szansy na wyjaśnienie.
Nie liczą się stopnie, nie liczy się zachowanie,
liczy się tylko to, że raz za dużo byłeś sobą.
Wychodzisz na korytarz — no kurwa wilczy bilet.
nie wiadomo, czy płakać, czy śmiać się, czy po prostu
szukać nowego miejsca, gdzie ktoś pozwoli ci jeszcze coś zaśpiewać.
Robert – od plakatów, przez ZOMO, do objawienia
Nie pamiętam dokładnie, ile czasu minęło od ostatniej wspólnej nocy z klejem na rękach
i hasłem „ZOMO bijącym sercem partii” na gazecie.
Może rok. Może całe życie.
I wtedy, nagle, w zimowy dzień,
na klatce schodowej spotykam Roberta.
Wygląda inaczej — sztywny, wyprostowany, mundur granatowy, buty wybłyszczone, pała przy pasie.
Jeszcze pachnie nowością.
Stanął jak wryty, ja też.
Dwie planety, które kiedyś były jednym układem,
teraz na kursie kolizyjnym.
– „No co się gapisz, Gabryś… do ZOMO tylko na osiem miesięcy, a nie na dwa lata jak do armii. Musiałem coś wybrać.”
Zabrzmiało to tak żałośnie, że nawet nie miałem siły się wkurwić.
Wiedziałem, że nie ma w nim nienawiści — jest tylko bezradność.
Zapytałem cicho, czy pamięta jeszcze tamte plakaty,
czy wie, jak to jest czuć farbę pod paznokciami i robić coś, co choć przez chwilę miało sens.
Robert tylko wzruszył ramionami. Nie spojrzał w oczy.
– „Każdy musi sobie jakoś radzić, stary. Nie każdy jest bohaterem.”
Potem nasze drogi się rozeszły.
Coraz mniej Roberta na klatce, coraz więcej plotek o nim na mieście.
Aż któregoś dnia ktoś mi mówi:
– „Widziałeś? Robert miał objawienie. Podobno Matka Boska przyszła z nim porozmawiać!”
Początkowo myślałem, że to kolejny numer, ale nie.
W „Gościu Niedzielnym” opisali go na całą stronę: chłopak, który „zszedł z drogi przemocy”,
bo Maryja kazała mu posłuchać tamtego siebie:
hipisa z pacyfą na szyi, co tańczył pod sceną w Jarocinie.
Podobno po tej wizji Robert nigdy już nie założył munduru.
Zaczął chodzić na pielgrzymki, modlił się w pierwszej ławce,
złapał nową ekipę, może pierwszy raz w życiu poczuł, że gdzieś należy.
Widziałem go jeszcze parę razy, z różańcem w ręce
i tym nieobecnym wzrokiem człowieka, który znalazł sobie w końcu swoją barykadę.
Nie śmiałem się, nie komentowałem, nie oceniałem.
W Polsce — każdy musiał sobie znaleźć własny sposób, żeby przeżyć apokalipsę, nawet jeśli co kilka lat jest to inny sposób.
„Urlop dziekański” i narada w Hotelu pod Różą
Po wyrzuceniu z ogólniaka życie na chwilę zamiera.
Robię sobie taki „urlop dziekański”, czyli po polsku: się opierdalam,
trochę niby pomagam starym w biznesie.
Nagle świat zaczyna wyglądać normalniej — ale tylko do kwietnia.
Wtedy moja matka, która nie tyle żyła w Polsce, co wewnątrz NSZZ Solidarności, mówi, że musimy spierdalać z kraju.
Bez konsultacji, bez demokracji, bez taryfy ulgowej dla zbuntowanego syna.
Zaprasza mnie do Hotelu pod Różą, żeby to „obgadać” — ale tak naprawdę decyzja już zapadła.
Siedzimy w tej kawiarni, pod sufitem z gipsowymi różami, na stole herbata, której nikt nie pije.
Matka mówi cicho, ale każdy jej argument brzmi jak wyrok:
– „Grozi nam niebezpieczeństwo.”
– „Obserwują.”
– „Tu już się nie da zostać.”
– „Lepiej wyjechać samemu, niż żeby wywieźli cię w kajdankach.”
Mam 17 lat i pierwsze, co czuję, to wściekłość.
Ja nic nie muszę, ja nie chcę, ja tu dopiero zacząłem być kimś, ja tu mam historię, ludzi, nawet własną przegraną barykadę.
Ale przy matce nie ma szans na bunt.
Argumenty są nie do przebicia — twarde, zimne, takie, które się nie kończą na „bo ja tak mówię”, tylko na „bo tak musisz”.
Wyjście z kawiarni już nie jest powrotem do domu.
To jest początek drogi, której nie wybierałem, ale którą trzeba przejść.
I właśnie wtedy rozumiesz, że czasem rewolucja polega na tym, żeby nie krzyczeć,
tylko się po prostu spakować i wyjechać w nieznane.
Epilog o miłości, która nie bała się odbicia
Gdy już historia poplamiła nam buty i palce, gdy barykady stały się tylko wspomnieniem,
czasem spotykaliśmy się — tak po prostu, w kawiarni, na ławce, albo w myślach,
których nie umiałem wymazać żadnym buntem.
Któregoś dnia, jeszcze zanim wyjechałem, Balbina wyjęła z plecaka własnoręcznie napisany tomik.
„Napisałam ci coś. Tylko nie śmiej się, bo cię kopnę.” Odczytała jednym tchem, nie patrząc mi w oczy:
„W tobie, jak w lustrze, odbija się obraz naszej miłości —
czasem rozmazany, czasem nie do poznania,
ale tylko tam mam pewność,
że wszystko, co we mnie jasne i ciemne,
może być po twojej stronie odbicia.”
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zrobiłem to, co potrafiłem najlepiej:
przytuliłem ją tak, jakbyśmy mieli zaraz znowu uciekać przed gazem
albo śmiać się z głupiego świata, który wciąż nie potrafił nas rozdzielić.
Dziś, kiedy myślę o tej barykadzie z tramwajów i chodnikowych płytek, częściej wracam do tego jednego wiersza niż do wszystkich transparentów.
Bo choć historia zawsze kończy się hasłem na murze, to prawdziwe rewolucje — te, po których zostaje ślad — zaczynają się w czyimś spojrzeniu.
I w tym, co człowiek widzi w lustrze, gdy pierwszy raz ktoś pozwoli mu uwierzyć,
że miłość nie musi się wstydzić żadnej barykady.
Zakończenie
Wyjeżdżaliśmy w kwietniu.
Nie było czasu na pożegnania, nie było przemówień ani łez w oknie.
Decyzja zapadła gdzieś w hotelu pod Różą, a potem już tylko pakowanie, paszport, cisza w samochodzie i ten głupi strach w brzuchu.
Nie miałem wpływu na to, jak się kończy ta część mojej historii.
Nie wiedziałem nawet, czy jeszcze kiedyś wrócę do miejsc, które próbowałem zmieniać na barykadzie.
Wiedziałem tylko jedno:
…ale to już na inną opowieść.