Rozdział II.

Święta kupa kolonializmu

Niektóre obrazy zostają z tobą na zawsze. Nie te wielkie, dramatyczne, nie lwica rzucająca się na antylopę, nie zachód słońca nad sawanną. Tylko dwoje Anglików pochylonych z nabożeństwem nad odchodami guźca.

Safarii – Kenia, Masai Mara.
Pan Brown i jego asystentka, zawsze w tej samej pozie: ramiona jak po wzruszającym, ale nienachalnym spektaklu, broda w górze, spojrzenie „arbitra istnienia”. Wchodzą w afrykańską ziemię jakby stawiali stopy na czymś, co czekało tylko na nich.

Przewodnik był lokalny, kompetentny i cierpliwy jak Jezus oprowadzający pielgrzymów po swoim grobie. W pewnym momencie zatrzymał się i zaczął pokazywać ślady życia. Dosłownie: kawałki odchodów.

– Tu odchody żyrafy.
– Tu odchody bawołu.
– Tu odchody hipopotama.
– A tam, najbardziej ekskluzywne, odchody guźca, jeszcze parujące jak świeża myśl.

I przy każdej z tych relikwii Pan Brown i jego asystentka podchodzili powoli, jakby wchodzili do katedry, nachylali się z godnością… i mówili w zachwycie:

„Amazing.” „That’s… amazing.” „Hm. What’s amazing.”

Nie śmiałem się. Nie mogłem. To nie było śmieszne. To było prawdziwe. Jakby oni naprawdę, szczerze, odczuwali wzniosłość. Nie ironię. Nie dystans. Wzniosłość nad kupą.


I wtedy coś we mnie pękło.Zrozumiałem, że patrzę nie na turystów, ale na ostatnich kapłanów imperium, którzy nie potrafią już nic przeżyć bez opakowania w słowo „amazing”. Nie dotykają. Nie pytają. Nie odczuwają. Nie istnieją tu. Oni oceniają. Jakby cały świat był wystawą, a każda kupa testem, czy arystokrata potrafi zachować twarz nawet wobec gówna.


I to jest moment, w którym szydera się kończy, a zaczyna zgrzyt w trzewiach.
To nie był serial BBC. Nie pastisz. Nie Monty Python. To byli żywi ludzie, stojący nad gównem i mówiący: „amazing”,
z miną jakby uczestniczyli w koronacji świętej kupy z dynastii Zanzibaru.


A guziec… nawet nie wiedział, że wysrał wystawę. Ale, gdyby mu powiedzieć, pewnie by odpowiedział: „Amazing! ”