
Słowo wstępne
Każdy naród potrzebuje swojej opowieści założycielskiej.
Niektórzy mają Odyseusza, inni – Mojżesza, albo Jezusa któremu dosztukowują apostołów wedle lokalnego zapotrzebowania.
A Ameryka… no cóż, Ameryka dostała Josepha Smitha z kamieniem w kapeluszu i objawieniem na wzgórzu.
Ale to właśnie Ameryka – kraj fast-foodu, highwayów i wiecznej pogoni za czymś nowym – zafundowała światu najbardziej spektakularny mit ostatnich stuleci.
Masz tu złote tablice, anioła z imieniem jak marka mopów.
I Proroka, który wygląda jak chłopak z sąsiedztwa.
Zanim pomyślisz, że to kolejny tekst o dziwakach zza oceanu, przywołam Josepha Campbella i jego „Potęgę mitu”.
Campbell pokazuje, że wszyscy jesteśmy dziećmi opowieści – nieważne, czy te opowieści powstały w Jerozolimie, Nowym Jorku czy na chatce w Vermont.
To on właśnie powtarzał:
„Mit jest publicznym snem, a sen – prywatnym mitem.”
Ameryka XIX wieku to nie był tylko kraj pionierów, marzycieli i dezerterów z Europy.
To było inkubator ludzkiej wiary – bez instrukcji, bez liturgii, bez gotowych świętości.
Tam właśnie, na polach kukurydzy, w leśnych chałupach, na skrzyżowaniu strachu i nadziei, widać było jak pod mikroskopem: człowiek nie tyle chce wierzyć, co MUSI.
Przeżycia religijne pojawiały się, zanim pojawiły się teksty. Potrzeba objawienia – to nie efekt indoktrynacji. To odruch – jak łapanie powietrza po wynurzeniu.
W tamtym świecie wiara była wcześniejsza niż przekaz. Człowiek nie czekał na kaznodzieję – sam zamieniał szept, sen, krzyk w objawienie. Ameryka była jak laboratorium, w którym naukowcy patrzą na reakcję pierwotnych pierwiastków.
Okazało się, że najpierw jest głód sensu, potem dopiero cała reszta.
I to jest, być może, jedyny mit, który nigdy się nie starzeje.
Mormoni zrobili to, co robi każda społeczność na rozdrożu historii: stworzyli własny mit – i nie przejmowali się, czy brzmi to jak science fiction, kabaret, czy złote tablice dla początkujących. W Ameryce każdy może być prorokiem, o ile nie boi się śmieszności.
Ten tekst to nie szydera, nie apologia.
To felieton o tym, jak mit potrafi budować imperium – i jak najpoważniejszy nawet światopogląd potrafi zaczynać się od pytania:
„Czy Bóg dzisiaj naprawdę nie ma nic lepszego do roboty, niż podsuwać złote tablice pod nos farmera?”
Dlaczego ten tekst?
Bo trzeba czasem spojrzeć na mit nie tylko jak na bajkę, ale jak na kod genetyczny społeczeństwa.
Pisząc o Mormonach, piszę tak naprawdę o każdym z nas.
Bo każdy z nas – jak to u Campbella – musi co jakiś czas zejść do własnego lasu, znaleźć kamień, przeżyć absurdalną przygodę i wrócić z opowieścią, w którą nikt nie uwierzy, póki sam nie spróbuje.
A więc, czytelniku, wejdź na chwilę do tej opowieści. Obiecuję: będzie śmiesznie, poważnie i trochę nieprzyzwoicie. Bo właśnie na takich mitach stoi świat.
Czy ten mit przetrwa?
Oczywiście. Bo każdy mit, który śmieszy współczesnych, za sto lat staje się powodem do budowania pomników.
A potem… nowy prorok przychodzi ze swoim kamieniem.
A jeśli myślisz, że twoje sny są mniej warte niż złote tablice –
to wiedz, że każdy kult zaczynał się od faceta, który nie miał internetu, ale miał opowieść.
