Rozdział I.
Na krańcu świata, gdzie Bóg jeszcze nie wybrał kościoła

Rok 1771.
Nowy Świat nie jest jeszcze Ameryką.
Jest drżeniem rąk kartografów, szelestem śmierdzących traktatów i pustą przestrzenią między modlitwą a siekierą. Kolonia Massachusetts Bay — najstarsza z angielskich kolonii Nowej Anglii, miejsce, gdzie piekło nazywa się „grzechem”, a niebo „pracą do zmierzchu”.

Tam, na skraju lasu, którego nie oswoiła jeszcze żadna doktryna, mieszkają ludzie, którzy wierzą, że Bóg jest realniejszy od Anglii.

Anglia, to zbutwiały teatr iluzji istnieje już tylko na papierze. A jej król? Figurka z cyny, którą można postawić na kominku i kazać jej się modlić za poddanych. Ale tu, po drugiej stronie oceanu, król nie daje chleba. Nie broni przed wilkiem. Nie ostrzega przed diabłem w snach. Więc po co komu król?


W jednym z takich domów — na pograniczu lasu i wiary — stary mężczyzna w lnianej koszuli trzyma w ręku Biblię. Nie zna hebrajskiego. Nie zna greki. Ale zna sny. I wie, że za oceanem coś się zgubiło. Słowo.

Ten mężczyzna to Asael Smith. Ma sen.
W śnie pojawia się miasto — nie z kamienia, lecz ze złota. Miasto, które zbudowali dawni Hebrajczycy, zanim rozpłynęli się wśród lasów, zmienili język i stali się ludami, które przybywający Europejczycy nazwą „dzikimi”.

W śnie tym nie widzi siebie — widzi przyszłego potomka, który odnajdzie zapomnianą księgę.
Nie Biblię — ona została przetłumaczona tysiąc razy, aż zatraciła ducha.
Nie Torę, nie Ewangelię, ale inną. Ukrytą w ziemi.


To był czas, kiedy:

Nie było tu jeszcze konstytucji. Nie było nawet Stanów, te miały powstać za kilkanaście lat.
Była tylko ziemia i ludzie, którzy wierzyli, że słowo Boże może spaść z nieba — albo wyjść z gliny.

W takiej atmosferze urodził się mit. I chłopiec, który miał go usłyszeć — Joseph, syn Josepha.
Ale zanim przemówił anioł… przemówiły sny, przesądy, i stary kamień — położony w kapeluszu.


Rodzina przyszłego proroka

Matka

Lucy Mack (1775–1856) — córka czasów, w których Stany Zjednoczone były jeszcze zaledwie pomysłem, a Anglia łudziła się, że wszystko ma pod kontrolą.

Dom Macków był przepełniony poczuciem, że Bóg jest tuż za drzwiami. W ich protestanckim świecie nie chodziło o rytuał — chodziło o prawdziwą obecność, o mistykę domową, która wyprzedzała kościół i jego kazania. Mackowie opowiadali sny, wierzyli w proroctwa, a o Bogu rozmawiali tak, jak inni rozmawiają o pogodzie.

W tej rodzinie praca była modlitwą, miłosierdzie — zwyczajnym odruchem, dobroć — warunkiem istnienia. Pomoc słabszym nie wymagała deklaracji, tylko otwartych drzwi. W ich domu dzieci uczyły się, że Bóg przemawia przez sny, przez płacz, przez sumienie, a czasem — przez ciche trwanie obok drugiego człowieka.

Lucy Mack wyniosła z tego domu przekonanie, że nie potrzebuje pośrednika do Boga. Że głosy, które słyszy, nie są chorobą, tylko szansą na spotkanie z czymś większym niż świat. I to ona potem nauczyła swojego syna, że wiara nie jest powodem do wstydu — nawet jeśli sąsiedzi patrzą krzywo.


Ojciec

Joseph Smith Senior (1771–1840) był inny, ale ulepiony z podobnej gliny. Wychowany w rodzinie równie przesiąkniętej mistycyzmem, gdzie proroctwa, opowieści i sny traktowano jak realne narzędzia kontaktu z Bogiem. Wśród Smithów modlitwa bywała bardziej osobista niż niejedna rozmowa przy stole, a duchowe poszukiwania — bardziej codzienne niż spłacanie rachunków.

Joseph Senior całe życie uciekał przed biedą i gonił za czymś nieuchwytnym – nowym początkiem, skarbem, sensem, który zawsze czaił się gdzieś dalej. Częściej niż inni śnił: drzewa życia, rzeki światła, anioły w ogrodach. Opowiadał o tym synowi, zarażając go przekonaniem, że to, co niewidzialne, jest równie prawdziwe jak ziemia pod stopami.

Senior nie był dobrym organizatorem — nie liczył rachunków, tylko sny. Ale kiedy Joseph Junior zaczął mówić o głosach i wizjach, ojciec nie odprawił go do pracy w polu, nie wyśmiał ani nie uciszył. Usiadł z nim przy stole i powiedział tylko jedno zdanie, które przeszło przez pokolenia:

„Synu, jeśli te głosy pochodzą od Boga — nie bój się. A jeśli nie — to się dowiesz.”

To był fundament, bez niego Joseph Jr. mógłby zostać samotnym szaleńcem na wzgórzu. Z nim stał się prorokiem. Bo mistyka nie była w tej rodzinie wstydem, tylko dziedzictwem. Gdy nadszedł czas budowania nowej religii, Joseph Senior został pierwszym patriarchą. Nie musiał mieć tytułu, bo całe życie był tym, który nie odwracał się od tajemnicy.


Tak wyglądało domowe dziedzictwo Smithów: praca, marzenia, głęboka wiara i przekonanie, że Bóg wcale nie przestał mówić do ludzi — tylko czasem wybiera do tego nieoczywistych kandydatów.