
Rozdział II.
Scena: Kaznodzieja Utah Chic
Kaznodzieja w garniturze w stylu „Utah chic”, fryzura na grzecznego bankiera, głos jak spiker z audycji „The World in 1840”.
Pod sufitem leniwie kręci się wentylator, a na mównicy – uśmiech numer 6 z katalogu „Amerykańska Życzliwość”.
Publiczność: garść ciotek, paru młodych, paru starych i jeden sceptyk z przymrużeniem oka (wiadomo kto, Gabryjel).
Drodzy Bracia i Siostry!
Zebraliśmy się tu, by dać świadectwo niezwykłemu człowiekowi, przez którego – jak mówią – Bóg ponownie rozpalił światło na ziemi po długich wiekach ciemności.
Chciałbym dziś opowiedzieć wam historię Johna – pardon, Josepha Smitha, proroka naszych czasów. Człowieka, który odważył się zapytać Boga o prawdę, gdy świat pogrążony był w zamęcie fałszywych doktryn i podziałów. Urodził się on 23 grudnia 1805 roku w Sharon, stan Vermont, USA.
Wyobraźcie sobie Amerykę XIX wieku.
Mały chłopak na odludziu stanu Nowy Jork, zagubiony wśród kłócących się kaznodziejów: jedni krzyczą, że tylko oni mają prawdę, drudzy, że bez nich nie ma zbawienia.
A Joseph? On nie miał ChatGPT, nawet Biblii nie miał na komórce.
Ale miał jedno: pytanie. Czy Bóg w ogóle słyszy ludzi? Czy jeszcze mówi do człowieka, czy już dawno poszedł na emeryturę?
I tak, jak głosi nasza doktryna, wiosną roku Pańskiego 1820.
czternastoletni Joseph Smith udał się do lasu – nie żeby zbierać grzyby, tylko żeby się pomodlić o odpowiedź, do którego kościoła się zapisać.
I tam, po raz pierwszy od wieków, niebo się otworzyło: objawili się Bóg Ojciec i Jezus Chrystus.
Jak sam to opisał:
„Ujrzałem dwie Persony, których blask i chwała przewyższały blask słońca, stojących nade mną w powietrzu. Jeden z nich przemówił do mnie, nazywając mnie po imieniu i rzekł, wskazując na drugiego: „To jest Mój Syn umiłowany. Słuchaj Go!” A Jezus Chrystus powiedział: „Nie idź za żadną z tych sekt, bo wszystkie zbłądziły. Prawda zostanie ci przywrócona.”
Opowieść o aniele Moroni.
Bracia i Siostry,
Pewnej nocy – dokładnie 21 września 1823 roku – młody Joseph Smith, jeszcze nie prorok, tylko chłopak z kłopotami, leży w łóżku i próbuje nie myśleć o rachunkach, aż nagle… światło!
Anioł. Przedstawia się po amerykańsku: „Jestem Moroni, syn Mormona.”
(W tym kościele nawet anioły mają imię po tacie).
Moroni to ostatni z wielkich proroków starożytnych Amerykanów. W IV wieku naszej ery, widząc zagładę swojego ludu, zakopuje złote płyty z całą ich historią na wzgórzu Cumorah (stan Nowy Jork).
Po śmierci – już jako anioł – Moroni wraca na ziemię. Zostaje niebiańskim kurierem i przekazuje Josephowi Smithowi, gdzie szukać tych płyt i jak przygotować się do ich „tłumaczenia”.
No i Joseph słyszy:
„Idź na wzgórze Cumorah, tam znajdziesz złote płyty, które zawierają pełnię Ewangelii Jezusa Chrystusa. Ale nie licz, że dostaniesz je od razu – przez cztery lata będziesz musiał przychodzić, modlić się i dorastać do zadania. Dopiero gdy pokażesz Bogu, że nie pokpisz sprawy, dostaniesz klucz do tajemnicy .”
Moroni instruuje, radzi, ostrzega. Kiedy Joseph wreszcie jest gotów, anioł pozwala mu zabrać płyty – nie na zawsze, tylko na czas tłumaczenia.
I tak, drodzy Bracia i Siostry, powstaje Księga Mormona – druga księga, drugi świadek Jezusa Chrystusa.
Joseph Smith nie był bez skazy – miał wrogów, więzienie, nawet własny Kościół nie zawsze go słuchał, a jego życie skończyło się tragicznie w Carthage Jail.
Ale jego spuścizna to dziś ponad 17 milionów wyznawców na całym świecie.
Gdyby nie ten chłopak z lasu, nie byłoby dziś Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Nie wiedzielibyśmy też, że Bóg naprawdę słucha każdego.
A przynajmniej… tak głosi oficjalna narracja.
(A jak to wszystko wyglądało naprawdę i po co anioły w ogóle latają po nocach do farmerów z Nowego Jorku — o tym porozmawiamy już bez kaznodziejskiego uśmiechu.)
