
Decyzja o Wyjeździe
Bohaterowie tej opowieści
Gabi, lat 17
Nie wierzy w żadne nowe życie. W Polsce miał swoje kąty, swoich ludzi, swoje durne, ale własne marzenia.
Wyjeżdża, bo tak trzeba, nie dlatego, że chce. Na zdjęciach wygląda jak chłopak z podwórka, który za chwilę powie „ej, co wy odpierdalacie?”.
Wywieziony jak kartofel na targ.
Brat przyrodni, lat 15
Trochę zagubiony, trochę zafascynowany, bardziej jeszcze wkurwiony, że życie tak łatwo przejeżdża przez granice. Niby młodszy, ale już kuma, że dorosłość to nie nagroda, tylko wyrok.
Mama, lat 36
Młoda, ale z życiem wypisanym na twarzy. Solidarność, listy, przesłuchania, podsłuchy w telefonie i permanentny strach, że coś się stanie dzieciom. Jej wyjazd to nie wybór, to konieczność. Z tych, co lepią rodzinę, nawet gdyby trzeba było ją przewieźć przez ocean w tekturowym pudle.
Zdzicho – Stary (mąż mamy), lat 37
Pół życia w kombinacji, pół w pracy, całość na kredyt zaufania, którego państwo już dawno nie spłaca. Ktoś mu sprzedał wizję RPA jako krainy miodem i czarną służbą płynącej. Naiwny, uparty, czasem twardy, czasem nieobecny. Głowa rodziny, która cały czas pyta siebie, czy aby na pewno wie, gdzie ją prowadzi.
Motyw wyjazdu
Nie ma tu żadnej podróży marzeń, tylko desperacja i rachunek strat. Mama jest na liście Solidarności, na której być znaczyło wtedy mniej więcej tyle, co mieć kartę stałego klienta na SB.
Plan?
Azyl polityczny w Niemczech, a potem wyjazd do RPA, bo podobno tam na białych czekają z otwartymi ramionami: dom, praca, dzieci do szkoły, czarni służący, wypłata w krugerrandach. Kraina szczęścia dla naiwnych lub bardzo zdesperowanych. Ale życie to nie katalog biura podróży. Za każdym rogiem nowe zdziwienia, za każdym rogiem śmiech historii.
Travemünde — pierwszy przystanek Zachód
Zeszliśmy z promu, trochę jak zbiegowie, a trochę jak dzieci, które pierwszy raz wyszły z piaskownicy i wpadły na prawdziwy świat. Pierwsze, co uderza, to czystość. Nie taka jak z polskich „wielkich sprzątań przed świętami”, tylko porządek, jakby ktoś tu codziennie polerował powietrze.
Zjedliśmy jakieś śniadanie, pierwszy posiłek po tej stronie żelaznej kurtyny. Smakował inaczej, choć pewnie był zwykły. Może przez tę całą normalność: nikt nie popychał w kolejce, nikt nie pytał o kartki, nikt nie mierzył wzrokiem, czy aby nie przemycamy kiełbasy.
Po śniadaniu, kurs na południe, w głąb Niemiec, do Hanoweru. Plan był prosty: jedziemy tam, gdzie stary wymyślił przyszłość.
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że każda mapa narysowana w PRL-u, po drugiej stronie Bałtyku działa jak papier toaletowy, ładnie wygląda, ale jest do dupy.
Z Lubeki do Hanoweru – Witamy w Krainie Prostych Kominów
Po drodze krótki przystanek w Lubece.
Stary robi, co każą: komisariat, papiery, oficjalne:
– „dzień dobry, jesteśmy uciekinierami, przygarnijcie nas do swojego, tak bardzo cywilizowanego świata”.
Niemiec za biurkiem patrzy, słucha, kiwa głową, po czym z uśmiechem, który w PRL-u zwiastowałby rewizję, mówi:
— Proszę jechać do stolicy landu, do Hanoweru.
Czyli klasyczne „idźcie gdzie indziej”.
Pierwsze niepowodzenie – jeszcze małe, ale już coś się zaczyna tłuc w głowie.
Jedziemy dalej. W samochodzie Stary coraz bardziej nerwowy, żeby zapanować nad sytuacją, zaczyna gadać bez sensu:
— Patrzcie, jak tu ładnie, jak czysto!
Mama kiwa głową, Brat gapi się przez okno, ja przeliczam, ile jeszcze kilometrów do tej cholernie „wymarzonej” przyszłości.
Stary podkręca narrację:
— Patrzcie, nawet kominy mają proste!
W tym momencie Mama już nie wytrzymuje:
— Zamknij się i jedź, dobrze?
Zbliżamy się do Hanoweru. Już prawie czujemy zapach zachodniej trawy (na Zachodzie wszystko pachnie inaczej, nawet stres), kiedy na obwodnicy zatrzymuje nas niemiecka policja.
Stary, cała jego niemczyzna to „Guten Tag” i, o zgrozo, „Heil Hitler” (nigdy nie wiesz, kiedy stary polski dowcip wyjdzie z szafy w złym momencie). W końcu, jakoś łamaną angielszczyzną , „a little bit” tłumaczy, kim jesteśmy i czego chcemy.
Policjant, służbowo uprzejmy, informuje nas, że: mamy opuścić Hanower, że aktualnie nie ma miejsca dla azylantów.
I wyjeżdżamy w eskorcie policji poza granice miasta.
Witamy w realnym Zachodzie, gdzie nawet empatia ma swoje limity.
I wtedy już nie jest ani śmiesznie, ani egzotycznie, tylko sucho, zimno i bardzo, bardzo obco.
Prosto do Bonn – bo przecież czekają!
Lubeka nas odsyła „dalej”, Hanower nas wyrzuca, więc rodzice podejmują decyzję:
Jedziemy do Bonn. Do stolicy. Do źródła!
Stary, pewny jak nigdy:
— W Bonn jest ambasada RPA, tam załatwimy wszystko w godzinę. Czekają na nas!
Bo przecież, jak przekonuje, Republika Południowej Afryki nie może się już doczekać, aż przyjedzie cała rodzina z Polski. Przecież taki „ładunek white power” to w RPA towar deficytowy!
Mama patrzy na niego, jakby właśnie powiedział, że wygrał los na loterii, bo znalazł go na chodniku.
Ale nie ma już siły dyskutować. Zostaje tylko droga, i nowa, coraz bardziej absurdalna nadzieja, że ktoś, gdzieś, rzeczywiście czeka z otwartymi ramionami.

Bonn. Budżet, bufet, Medyceusz i złudzenia
Wyjeżdżając z Polski, nasz rodzinny majątek to 2000 dolarów, suma która, w Pewexie dawała status lokalnego oligarchy. Zdzicho, bo tak od teraz będziemy go nazywać, przez chwilę naprawdę wierzył, że przeniósł się na poziom Medyceusza.
Zdzicho – marszand
Przywiózł z Polski kilka olejnych obrazów, kupionych od prawie przypadkowych ludzi, którzy malowali szybciej niż trzeźwieli, a którym miał potrzebę zaimponować mecenatem, czując się jak ktoś, kto właśnie zamawia Kaplicę Sykstyńską do mieszkania w bloku z wielkiej płyty.
Był święcie przekonany, że na Zachodzie te „dzieła” pójdą jak świeże bułki. Na moment poczuł się jak król artystycznej kontrabandy, ambasador kultury w wersji eksportowej PRL.
Prawda była taka, że na tych płótnach świat zachodni mógłby co najwyżej położyć śniadanie do szwedzkiego stołu, żeby nie pobrudzić obrusa.
Dojeżdżamy do Bonn późno w nocy.
Zdzicho w swoim życiowym zenicie decyduje, że najlepiej zanocować tuż przy ambasadzie RPA, bo przecież rano, punkt dziewiąta, tam już będą tęsknić i czekać, żeby załatwić wszystkie sprawy w godzinę. Potem, wiadomo, samolot do Pretorii, kwiaty, orkiestra, służba gotowa, dom z widokiem na sawannę.
Hotelik, który znajduje, wygląda jak spełnione marzenie z katalogu „Butikowy Zachód”, kwieciste tapety, salon z kominkiem, obicia w stylu, który w Polsce widziałem tylko na zdjęciach.
Sypialnie wielkie, łóżka jeszcze większe, a rano pierwszy w życiu szwedzki bufet, na widok którego myślę, że już umarłem i trafiłem do cywilizacji, gdzie nikt nie musi zabijać się o kartki na masło.

Wieczór spokojny, pełen nadziei.
Bo przecież jutro Zdzicho załatwi wyjazd do RPA szybciej niż myślisz.
Jeszcze tego wieczora, przy kolacji, snuł wizje przyszłości:
— Wy, dzieci, już niedługo będziecie paniczami w dobrych szkołach! głosił z miną człowieka, który zna los wygranych w totolotka, zanim padną numery.
A ja, słuchając tych bredni, czytałem mu w myślach resztę zdania, której nigdy nie powiedział na głos:
„…a JA zostanę nadzorcą niewolników”.
Tak wyglądało nasze pierwsze zetknięcie z Zachodem: Rodzinne science fiction, w którym każdy miał już przypisaną rolę, tylko nikt nie zauważył, że reżyser filmu dawno uciekł z planu.
A ja? Ja o tym kraju nie widziałem nic. Google miało się pojawić dopiero za 15 lat. Ale już wiem, że jest tam apartheid, chyba niewolnictwo i coś wspólnego z niemieckimi wpływami. Reszta to mgła, która śmierdzi trochę strachem, a trochę ekscytacją.
Następnego ranka Zdzicho staje się znów panem losu:
— Ja pójdę do ambasady sam, bo nie ma sensu, żebyśmy wszyscy się tam pchali.
W końcu po to zatrzymaliśmy się w najdroższej dzielnicy Bonn, żeby mieć do ambasady rzut beretem.
Rusza na piechotę, pewnym krokiem, z miną człowieka, który za chwilę zmieni bieg historii.
Wraca… inny.
Jakby mu ktoś wyjął baterie z pilota albo rozsypał kredki z piórnika.
— No więc… tego… powiedzieli, że już nikogo nie przyjmują.
W ogóle, bo coś tam się w polityce zmienia.
Patrzy na nas z miną, której jeszcze wczoraj nie miał:
— I powiedzieli… żebym wyszedł już z ambasady.
Nadzieje z wczoraj wieczora – szlag trafił szybciej, niż zdążyliśmy wyjeść szwedzki bufet.
To był moment, kiedy Zachód przestał pachnieć nowością, a zaczął śmierdzieć politycznym „spierdalać”.

Brunszwik, zapachy i galeria upokorzeń
Pamięć zapachowa to skurczybyk.
Stałem w długiej kolejce za Tamilami i, z całym szacunkiem dla ludzkości, czegoś tak kwaśnego i drażniącego nie czułem nigdy wcześniej. Człowiek uczy się panować nad odruchem wymiotnym — jakby ktoś cię rzucił na kurs przetrwania bez ostrzeżenia.
Po sfotografowaniu na ściance z miarką i palcami w czarnej farbie po zdjęciu odcisków trafiam przed oblicze Frau Helgi. Około czterdziestki, z twarzą jakby wyjętą ze zdjęcia w albumie „Kancelaria Trzeciej Rzeszy – kadra zarządzająca”. W mojej głowie – sekretarka Hitlera. W papierach, urzędniczka z obozu przejściowego dla uchodźców w Brunszwiku.
Zostajemy na kilka dni.
Z mamą, na rozkaz Zdzicha, próbujemy sprzedać obrazy, te słynne arcydzieła sprowadzone z Polski przez marszanda.
Minimum 500 marek za jeden, nie zaniżajcie ceny, mówił Zdzicho.
Wchodzimy do galerii pierwszej, drugiej, piątej.
Patrzą na nas jak na ludzi, którzy przyszli sprzedać malowaną deseczkę do wędlin.
— A co to za autor?
— Czemu płótno jest krzywo naciągnięte?
— Co w ogóle jest na tym obrazie?
Nie, nie jesteśmy zainteresowani.
Nikt nie da nawet 5 marek.
„Do widzenia”, i to takie, że masz ochotę zwinąć się razem z tymi obrazami i wejść pod stół.
Pierwsza fajka i chrzest haszyszem
Jesteśmy tydzień w obozie przejściowym. Pokoje jak w koszarach, piętrowe łóżka, rzędy jak z filmu wojennego, ale trzeba przyznać: czysto, pościel świeża, pachnie proszkiem, nie strachem.
Już wtedy oczywiście palę. Ale grosza nie mam – tu jedna fajka kosztuje tyle, co w Polsce cała paczka.
Przed budynkiem z czerwonej cegły (dla mnie wygląda jak siedziba Gestapo, choć to tylko kolejny niemiecki budynek z nadmiarem historii w murach) siedzi chłopak, młody, narodowości nie pamiętam – może Syryjczyk, może ktoś inny z drugiej połowy świata.
Nie znam angielskiego prawie wcale, ale jakoś wydukałem:
– Can you give mi one cigarette, please?
Patrzy na mnie, kiwa głową z sympatią i podaje tytoń, bibułki.
Nigdy nie skręcałem papierosa, więc moje pierwsze próby wyglądają jakby dziecko robiło szalik z trocin. Widząc to, chłopak się lituje – skręca mi fajkę i podaje, z tym uśmiechem, który mówi więcej niż 1000 słów. To była moja pierwsza fajka od przyjazdu.
Na migi i nieistniejącym angielskim umawiamy się na wieczór – mówi, że „da mi coś extra”.
Przychodzi na umówione miejsce, siadam, a on bez ceregieli:
— Dam ci coś extra. Paliłeś kiedyś haszysz?
— Nie.
— A chcesz?
Królu złoty, jeszcze pytasz!
Skręcił tytoń z pokruszonym haszyszem, podał, zapaliłem, i nagle poczułem, że nie chcę być już nigdzie, tylko w łóżku. Strach, który się we mnie zakradł, kazał mi od razu zniknąć ze świata.
Leżę na tej pryczy, nie mogę zasnąć. Patrzę na ścianę, a tam obrazy ruszają się jak w animowanym filmie, ale nie jak Disney, tylko jakby ktoś rysował niebieskim długopisem, bez talentu i bez serca.
Zero magii, tylko jakaś biedna psychodelia na pół gwizdka. Chciałem, żeby się skończyło, ale nie było jak, musiałem po prostu leżeć i czekać, aż ta „zachodnia kultura” wywietrzeje z głowy.
