
Diabeł i von Bauer – emigracja w krzywym zwierciadle
W naszym obozie mieszkał typ, którego wszyscy wołali Diabeł.
Nie dlatego, że miał zły charakter, po prostu wyglądał, jakby się urwał z jakiejś piekielnej wyprzedaży: zarośnięty, potargany, wiecznie zaspany, zawsze gotowy na nowy przypał.
Pamiętam scenę widzianą przez okno „biblioteki”, czyli sali lekcyjnej, gdzie Tomek mnie uczył angielskiego.
Lato, ciepło, okno otwarte, a tuż przy ogrodzeniu spaceruje właściciel posiadłości, wielki von Bauer – pruska duma, ziemianin z krwi i kości, wzorzec „Herr Dworu”.
Podchodzi do niego Diabeł. Pyta łamaną polszczyzno-niemiecczyzną:
— Proszę pana, nie ma jakieś roboty dla mnie? Mogę robić cokolwiek…
Von Bauer patrzy na niego z miną: „chłopie, kim ty jesteś”, ale odpowiada po niemiecku:
— To może naprawisz ten płot?
Diabeł się rozpromienił, aż go wyprostowało z tej radości:
— Ja, ja, naturlich! Wezmę i gwoździen, młotken, w płotken arbaiten!
A my z Tomkiem, skuleni przy oknie, prawie posikaliśmy się ze śmiechu.
Diabeł z taką dumą złapał za młotek, że przez chwilę wyglądał jak emigracyjny Prometeusz, tyle że zamiast ognia przynosił gwoździe w niemiecki płot. Von Bauer nas widział w oknie i chyba sam też się uśmiechnął, bo na tej ziemi wszyscy mieli już dość patosu i każdy wiedział, że czasem gwoźdź, młotek i kawałek płotu to wszystko, co człowiekowi potrzeba, żeby poczuć się… na swoim miejscu.
Nie wiem, czy naprawił ten płot, ale pamiętam, że przez kilka dni chodził wyprostowany jak generał od gwoździ.
Nocny namiot i wojna o zasłonę
Zawsze byłem nocnym markiem. Godzina pierwsza w nocy to dla mnie święty czas skupienia. Ale w czteroosobowym pokoju z rodziną komfort masz taki, jakbyś próbował medytować na środku dworca kolejowego.
Z bratem śpimy na piętrowym łóżku, ja na dole. Żeby mieć choćby odrobinę prywatności, ściągam grubą, nieprzepuszczającą światła zasłonę z okna i robię z niej „namiot”.
Nagle świat się wycisza: można spać do dwunastej nawet jeśli wokół ktoś wyje w kilku językach i śmierdzi przypalenizną.
Oczywiście, nie obyło się bez awantury. Herr Werner, cała „niemiecka arystokracja”, wpada z pretensją, bo zasłona powinna być na swoim miejscu (niczym pruski mundur na manekinie). Zdzicho, ku mojemu zdziwieniu, nie pęka i rzuca Wernerowi, żeby „spierdalał”, bo namiot to sprawa święta.
Tu naprawdę mi zaimponował.
Biblioteka – jedyny święty spokój
Mój „namiot” z zasłony był patentem na przespanie do południa, inaczej się nie dało, bo nawet najcieplejsza matczyna miłość i rodzinne oddanie mają swoje granice w okolicach siódmej rano.
Ale prawdziwą ucieczką była biblioteka, do której nikt nie zaglądał, bo nikt nie lubił książek. To było moje miejsce, azyl, rezerwat świętego spokoju. Tam czytałem, pisałem, zostawałem sam ze sobą. Zero wrzasków, zero Wernera, zero świata. Tam można było wreszcie pozastanawiać się, po co się żyje i kim się jeszcze jest, zanim przyjdzie kolejny dzień emigracyjnego cyrku.
Listy — łączność z życiem
Mój kontakt z przyjaciółmi w Polsce to listy. Jedyny sensowny, ekonomiczny sposób na przetrwanie rozłąki. Piszę codziennie — do Balbiny, do Maćka, do Joli… Te listy, to najpiękniejszy kawałek historii pisanej, jaki przeżyłem.
To czekanie na odpowiedź, ta tęsknota, codzienne sprawdzanie, czy listonosz już był (i nie byłem w tym sam, wszyscy w obozie czekali na listonosza jak na zbawienie), potem radość, śmiech, łzy, dowód, że ktoś pamięta.
Nie mam już tych listów. Szkoda.
Ale pamiętam jeden od Joli, po którym popłakałem się ze śmiechu.
List od Joli:
Gabryś, muszę ci o czymś napisać, bo przeżyłam koszmar, i muszę to opowiedzieć.
Był chyba 3 maja, wszyscy w nerwach, za dwa dni matura pisemna z polskiego, a mi jakiś jebany pryszcz wyskoczył centralnie na czole. I jak ja, kurwa, mam wyjść z domu, no jak?
Przyszła do mnie Lucyna i mówi: Jolka, jest na to prosty sposób, musisz wziąć jakiś krem z witaminą E, w dwa dni powinien być spokój.
Poszła, ale ja nie mam takiego kremu, ale moja mama ma witaminę E w kapsułkach, to myślę, dobra, przebiję kapsułkę, wysmaruję buzię tym gównem.
Wstaję rano, mam iść do szkoły pisać egzamin z polskiego, a ja patrzę do lustra i całą gębę mam czerwoną jak, kurwa, burak!
Nawet sobie nie jesteś w stanie wyobrazić, co ja przeszłam, miałam nie iść wcale na egzamin, ale mama dostała zajoba, to poszłam z tą czerwoną gębą.
Tych listów już nie mam, ale to właśnie one przypominały mi, że po tamtej stronie świata ktoś czeka, ktoś tęskni, ktoś myśli o mnie nie jak o emigrancie, ale jak o przyjacielu, który po prostu… na chwilę gdzieś zniknął.
Pan Staszek i zaginiony Fiat
Był też pan Staszek, który na emigrację przyjechał świeżo odebranym z Polmozbytu Fiatem 125p. Full wypas, blachy jeszcze błyszczą, a Staszek dumny, jakby przywiózł co najmniej cadillaca, a nie polską legendę na kołach z „licencją na prestiż”.
Tyle że szczęście trwało krótko. Coś się w Fiacie posypało, ale przecież auto NA GWARANCJI!
Pan Staszek szuka najbliższego serwisu Fiata w Niemczech. Wjeżdża jak król, pokazuje papiery, a tam panowie mechanicy oglądają dokumenty, katalogi, Staszka, pukają się w głowę i mówią:
— Ale takiego auta nie ma.
— Fiat 125? Oczywiście, zaraz, proszę bardzo…
Ale Fiat 125p…?
Co to za mutacja?
W Polsce gwarancja, w Niemczech nie istniejesz, panie Staszku.
Okazało się, że polski Fiat 125p to zupełnie inna bajka niż włoski Fiat 125: w katalogach zachodnich nie figuruje, części brak, dokumentacja nieznana, a gwarancja? Może i jest, ale tylko w Radomiu.
Staszek zbladł tak, jakby właśnie usłyszał, że jego dziecko nie istnieje w rejestrze stanu cywilnego.
No więc, musiał wrócić do starych, sprawdzonych metod: szukał mechanika-złotej rączki, takiego, co naprawi wszystko sznurkiem, śrubokrętem i modlitwą. Tyle że w Niemczech tacy już prawie nie występują, bo tu każda śrubka ma numer, a każda naprawa kosztuje tyle, ile połowa wartości fiaciora.
I tak oto polski sen o zachodnim cudzie techniki rozbił się o mur niemieckiego zdrowego rozsądku, oraz o braki w katalogu części zamiennych.
Arbeitsamt, łapanka i uniwersalny język przekleństwa
Pominę już szczegółowe trudy pracy u Bauera i ten codzienny strach przed Urzędem Pracy (Arbeitsamtem), który urządzał łapanki na polach truskawek jak za wojny, tyle że zamiast karabinu miał w ręku kwit do deportacji.
Byłyby z tego niezłe opowieści, ale może zostawię je na inną okazję.
Wspomnę tylko scenę-klasyk: urzędnik z Arbeitsamtu przyłapuje mnie na robocie u bauera, bez zezwolenia. Nadęty jak opona w maluchu, grozi mandatami, deportacją, a ja już tak wkurwiony i zmęczony, że nie wytrzymuję i wygarniam mu po polsku całą wiązankę:
Ty głupi skurwysynie!
Co ty mi możesz zrobić?
Jesteś taki sam pajac, jak ci z naszej milicji!
Nie wiem, czy go wkurzyła intonacja, czy naprawdę coś zrozumiał (przynajmniej w duszy), ale patrzył na mnie jak na wariata i przez chwilę miałem wrażenie, że jednak „łapie sens”.
W końcu odszedł, ja zostałem.
A typ z Arbeitsamtu, pewnie do dziś się zastanawia, co znaczy „skurwysyn”, i dlaczego to brzmi bardziej międzynarodowo niż „Guten Tag”.
Duldung, kontrwywiad i gorączka na niemieckiej ziemi
Nasz pobyt w Niemczech to był ciągły stan „duldung”, czyli tolerowanie przez system, status, który mówi wprost: „Jesteś, bo cię jeszcze nie wyrzucili. Ale nie przywiązuj się do miejsca, bo możesz wylecieć szybciej, niż przyjdą odpowiedzi na podanie o azyl.”
Na wszystko trzeba było czekać. Papier na papierze, podpis pod podpisem, kolejka do kolejki. Każdy dzień był jak życie w poczekalni do świata, który istnieje tylko na folderach reklamowych ambasad.
Przyszedł moment: wezwanie do kontrwywiadu. Niemcy mieli to opanowane do perfekcji: każdy z komunistycznego bloku musiał przejść rutynową „rozmowę”.
Kontrwywiad w Sindorfie, miejsce, którego połowa miasta nie widziała na oczy. Dla nas, wycieczka całą rodziną na przesłuchanie, jakby to była wycieczka do zoo, tylko zwierzątka siedzą po tej stronie szyby.
Biurka, papiery, przesłuchania, nagrania na płyty jak z „Gwiezdnych wojen”, technologia przyszłości, a Ty czujesz się jak numer z teczki. Tyle że w rzeczywistości ważniejsza od numeru była… gorączka.
W koszarach, w których spaliśmy wszyscy razem, złapała mnie maligna. Stara rana na kolanie zaczęła się jątrzyć. 42 stopnie, majaki, krzyki przez sen. Śniło mi się, że jestem na przesłuchaniu u Stalina, ale on mówi głosem mojego wychowawcy z podstawówki.
Rodzina przestraszona, ale jak to u nas, nikt o niczym nie chce mówić, lepiej przemilczeć, niż rozdrapywać temat. Zdzicho od tamtej pory patrzył na mnie z jakąś rezerwą. Brat i mama też nabierają wody w usta. Tajemnica, której nikt nie zamierza wyjaśniać.
Z Sindorfu wracamy do Ahlhorn, ale jeszcze po drodze zahaczamy o klinikę, chirurg ma ogarnąć moje kolano. Lekarz chce błysnąć językami: po angielsku mu nie idzie, więc przechodzi na rosyjski. A ja? Znam rosyjski „po szkolnemu”, ale z maligny, śmiechu i absurdu już nic nie rozumiem. On się śmieje, ja się śmieję — i wychodzi na to, że język śmiechu i tak jest jedynym uniwersalnym językiem emigracji.
Tak to wyglądało:
Gdzieś między thrillerem szpiegowskim a dziecięcą gorączką toczyło się prawdziwe życie. Wszystko, co oficjalne — papier, numer, przesłuchanie — jest tylko tłem do tej codziennej walki o przetrwanie, zdrowie i resztkę normalności.
