
Powrót – nie ucieczka, tylko wybór
Po wyjściu ze szpitala oświadczam rodzinie, że jestem pełnoletni i niezależnie od wszystkiego, czy im się to podoba, czy nie, wracam do Polski.
Jest rok osiemdziesiąty któryś, kwiecień, na dworze ani zima, ani wiosna, a ja już wiem, że nie chcę żyć „na duldungu”, czekać na urzędnika, śnić po nocach o listach od Joli, być numerem w obcym kraju.
Mówię wprost:
boję się o swoje oko, nie wiem, jak długo zadziałają te francuskie krople, potrzebuję mojej pani doktor. Mama to rozumie, babcia jeszcze bardziej, i nikt mi już nie broni.
Pakuję się, żegnam się z rodziną, i wracam do Polski z babcią pociągiem. Bez fanfar, bez łez, bez poczucia porażki. Po prostu wracam.
To była moja historia emigracji. Nie mit, nie epopeja, po prostu kawałek życia,
który można jeszcze wyszlifować tu i tam, ale który już teraz jest uczciwy do kości.
Powrót do Polski i SB – kraj, który czekał tylko na „raport”
Wracam do Polski. Zamiast wielkiego powitania — czeka na mnie wezwanie na SB, legendarną Służbę Bezpieczeństwa, w sprawie „złożenia zeznań” związanych z moim pobytem w RFN. Jest 1985. Stan wojenny niby dawno minął, ale system nadal ma ludzi za gardło, a każde takie wezwanie to nie prośba, tylko groźba ubrana w urzędowy język.
Sam fakt, że ktoś wraca z Zachodu, jest podejrzany z definicji. Zamiast pytać, czy żyjesz, czy nie potrzebujesz pomocy, SB pyta:
– po co wyjechałeś, z kim gadałeś, kogo znałeś, ile marek przywiozłeś,
i czy nie wróciłeś z „niewłaściwym nastawieniem do socjalistycznej ojczyzny”
Idę tam jak na ścięcie. Czuję, że mogą mi przypiąć łatkę „elementu niepożądanego”
albo po prostu mnie upokorzyć, bo tak działał ten system: przez upokorzenie i podejrzliwość.
Dostaję wezwanie na konkretny termin. Budynek na Mogilskiej, krakowski „Scotland Yard”: olbrzymi gmach, zimne korytarze, śluzy, portiernie, przepustki, wszędzie czekanie, wszędzie kontrola.
W końcu — przesłuchanie.
Oficer SB siedzi za biurkiem, patrzy na mnie z wyższością, a ja przyjmuję pozycję wyprostowanego ucznia w liceum, nie wiedząc, czy lepiej mówić, czy udawać idiotę.
Zaczyna się:
— Gdzie pan był?
— Jak długo?
— Kogo pan poznał?
— Co pan robił w RFN?
Mam 21 lat, opowiadam o życiu w hajmie, o Frau Richter, o zapomodze, o obozowej codzienności.
Co mam powiedzieć?
Że nikt tam nie prowadził żadnej konspiracji, że wszyscy po prostu walczyli o przetrwanie kolejnego dnia?
Nazwiskami się nie operowało. Był pan Janek, pan Sławek, jeden z Opola, drugi z Lublina, ale kto był kim, tego nawet my nie wiedzieliśmy.
Agentowi to nie wystarcza. Każe napisać „wypracowanie”: listę wszystkich ludzi, których pamiętam: skąd, co robili,
czy ktoś coś podejrzanego mówił.
Wychodzę z przesłuchania z rękami jak z waty. Wracam nie tyle do kraju, co do PRL-owskiej rzeczywistości, gdzie każda rozmowa zamienia się w ćwiczenie z donosicielstwa, a każda decyzja w wybór między lojalnością wobec ludzi, a strachem przed systemem.
Tak, napisałem to „wypracowanie”. Oddałem agentowi kartki:
„Pan Janek chyba z Opola, ślusarz, Pan Jacek miał samochód, może przyjechał nim do Niemiec, ktoś inny chyba z Lublina, ktoś jeszcze miał siostrę w Chicago” ale ani adresów, ani nazwisk, ani nic konkretnego.
Wiedział, że 99% tych raportów to czysta watolina — coś, żeby można było odhaczyć kolejną teczkę i pokazać szefowi, że praca „na odcinku RFN” idzie pełną parą.
Tak się kończyło większość tych „spraw”. System żądał donosów, a dostawał opisy śniadań, raporty o butach i plotki o domniemanym pochodzeniu kolegów z hajmu.
I tyle.
Nie było happy endu, ale była już świadomość, że kraj, do którego wróciłem, to kraj, w którym każdy powrót jest podejrzany, a każde życie — materiałem do raportu.
W PRL-u nawet powroty miały formę absurdu: nie liczyło się, co masz do powiedzenia, tylko czy możesz podpisać kolejny kwit.
Wyjechałem szukać wolności, wróciłem — szukać siebie. Po latach wiem tylko tyle: człowiek zawsze jest „nie na miejscu” dla tych, którzy muszą go rozliczać.
A reszta…
Reszta jest w tych opowieściach, których SB już nie przeczyta, a ja mogę sobie wreszcie opowiedzieć sam.

Zakończenie
Wiele lat później, już po wojnie chorwacko-serbskiej, byłem z dziewczyną na wakacjach w Chorwacji. Mieszkaliśmy w małym apartamencie prowadzonym przez przeuroczą rodzinę. Dom pachniał lawendą i gotującym się mlekiem, a z tarasu było widać oliwki i stare drzewa figowe. Czas płynął wolniej, jakby morze mówiło: „tu jesteście bezpieczni”.
Rozmawialiśmy z gospodarzami często, bo choć język chorwacki jest inny, to w swojej melodii i zgrzytach przypominał mi coś znajomego. Tworzyliśmy nasz wspólny dialekt polsko-chorwacko-angielski, takie narzecze gościnności. I to wystarczało.
Pewnego dnia przyjechała siostra gospodyni, kobieta z charyzmą i światłem w oczach. Pani Profesor. Uczyła historii najnowszej na uniwersytecie w Zagrzebiu. Nie była typem wykładowczyni zza katedry – była obecnością. Żywą, czułą, ale przenikliwą.
Zaczęliśmy rozmawiać o wojnie. O tej, która skończyła się ledwie chwilę wcześniej, a nadal wisiała w powietrzu jak kurz po zawalonym domu.
I wtedy rozmowa się zmieniła.
Z opowieści o datach i froncie, przeszliśmy do pamięci — tej najtrudniejszej, najżywszej. Mówiła o sąsiadach, którzy stali się wrogami. O dzieciach, które widziały śmierć rodziców. O kobietach, które straciły mężów. O nienawiści, która, jak powiedziała, nie kończy się z wojną. Ona się rozlewa. Na dzieci. Na wnuki. Na wspomnienia, które rosną w cieniu zamiast znikać.
I wtedy spojrzała na mnie uważnie, nie oskarżycielsko, ale uczciwie.
– To jest jak wasza nienawiść do Niemców – powiedziała – przecież byliście ich ofiarami.
Zamilkliśmy. Na chwilę zrobiło się chłodniej, jakby samo powietrze nie chciało tego słuchać.
To nie była rozmowa, którą można zbyć uśmiechem. Albo czymś w stylu: „to skomplikowane”. Nie.
To była chwila, kiedy człowiek musi stanąć w prawdzie, nie tej ogólnonarodowej, tylko swojej. Prywatnej. Intymnej.
Odpowiedziałem jej:
– Tak, to prawda. Strach, niechęć, nawet nienawiść… mogą żyć długo. Ja jestem wnukiem ofiar. Mój dziadek przeżył Auschwitz. Babcia – roboty przymusowe. Nosili w sobie milczenie, którego nikt nie uczył mnie rozumieć. Ale… to nie jest tak, że ja tę nienawiść pielęgnuję.
I wtedy opowiedziałem jej o mojej emigracji do Niemiec. To było piętnaście lat wcześniej ,kiedy miałem siedemnaście lat. Pojechaliśmy, bo w Polsce nie było życia. Pojechaliśmy jako „ci z zewnątrz”. Jako emigranci, uchodźcy, biedota z bloku wschodniego.
A jednak… Niemcy nas przyjęli. Może nie zawsze ciepło, może nie wszędzie, ale wystarczająco, by przeżyć. Miałem tam kolegów. Miałem Hanrycha, który traktował mnie jak chłopaka z bajki. Poznałem niemieckich sąsiadów, nauczycieli, zwykłych ludzi. Nie oprawców. Nie potomków nazistów. Po prostu ludzi, którzy zrobili miejsce dla innych.
– I wiesz co, pani profesor? – powiedziałem jej wtedy. – Gdybym został tylko z opowieściami mojej babci, gdybym nigdy nie wyjechał, to może też bym w sobie nosił ten gniew. Ale ja tam byłem. I ja wiem, że to nie są już ci sami Niemcy.
Zamilkła. I kiwnęła głową. Tylko raz. Ale jakby zamknęła w tym wszystkie wojny świata.
Nie wiem, czy da się pojednać historię, ale wiem, że czasem wystarczy rozmowa, nie po to, by wybaczyć, ale żeby przestać dziedziczyć nienawiść jak rodzinny mebel.
KONIEC
