
Atlas świata
Zanim pojawiły się koncerty, namioty i wszystkie późniejsze historie, siedzieliśmy nad atlasem. Godzinami. Dwóch chłopaków przy stole, z palcami przesuwającymi się po mapach jak zwiadowcy planujący wyprawę życia.
Czarek kochał geografię. Jego opowieści i plany były fascynujące, potrafił przy tym snuć narracje tak barwne, że czułem się jak uczestnik wyprawy Livingstone’a. Ale często mnie wkurwiał swoim popisywaniem się – rzucał nazwami rzek, pasm górskich i stolic z głowy jak z encyklopedii. Ja byłem od marzeń i przygody, on od map i faktów. I właśnie w tym napięciu rodziły się nasze kłótnie o trasy: on upierał się przy Syberii, ja uparcie ciągnąłem do Indii.
Nie mieliśmy przewodników z telewizji ani globtroterów z paszportami pełnymi pieczątek. Naszymi guru byli Livingstone, Stevenson, Verne i Tomek Wilmowski oraz, co oczywiste Bronisław Malinowski. To oni nauczyli nas, że atlas to nie książka geograficzna, tylko mapa do własnej wyobraźni.
Do tego doszedł sprzęt, rekwizyty totalnej czarnej magii. Czarek zwędził ojcu kalkulator inżynierski Casio, taki, który miał pierdylion funkcji wykraczających o kilka parseków poza nasze umiejętności. Do tego zestawy cyrkli, linijek, ekierek – cały arsenał inżynierskich narzędzi. Jego ojciec, Florian, pokazał nam kilka podstawowych funkcji kalkulatora, nawet logarytmy. I nagle mieliśmy w rękach coś, co wyglądało jak sprzęt z NASA.
Wyposażeni w te instrumenty najwyższej klasy, wyznaczaliśmy trasy i zliczaliśmy odległości. Liczby układały się w równania, a równania w marzenia. Każdy kilometr na mapie był przesunięciem w stronę innego kontynentu. Każda linia kolejowa wyglądała jak zaproszenie, każda granica jak wyzwanie.
To były nasze pierwsze podróże, papierowe, wyobrażone, ale prawdziwe. Z planami, sporami, ryzykiem i poczuciem, że świat stoi otworem. Może dlatego później, kiedy zaczęliśmy włóczyć się naprawdę, choćby tylko po Jarocinie czy Giżycku zawsze miałem wrażenie, że spełniamy obietnicę tamtych wieczorów nad atlasem, z kalkulatorem Casio i cyrklem w ręku.

Biwak nad Rabą
Pojechaliśmy do Cikowic, bo tam Raba skręcała tak, że robiła się szeroka łacha kamyków, a kawałek dalej rósł las, w którym łatwo było się zgubić i jeszcze łatwiej poczuć, że jesteśmy na końcu świata. Rozbiliśmy mały, dwuosobowy namiot tuż nad brzegiem rzeki, nie dlatego, że tak podpowiadał przewodnik survivalowy, tylko dlatego, że tam było miejsce i nikt nas nie wygonił.
Ogień rozpalaliśmy jak profesjonaliści, czyli po dziesięciu minutach walki z mokrymi patykami i krzesiwem, Czarek triumfalnie wyjął zapalniczkę i załatwił sprawę jednym kliknięciem. Radio, jak zawsze nastawione na fale Luxembourga, szumiało coś z głębokiej Europy, ale najbardziej ekscytowało nas to, że sami wybraliśmy sobie wieczór, miejsce i towarzystwo. Próbowaliśmy łowić ryby, Czarek miał wędkę, ja cierpliwość, ale nie przypominam sobie, żebyśmy złapali coś poza gałęzią i poczuciem wolności.
Wieczorem, gdy zrobiło się ciemno, siedzieliśmy w namiocie. Duszno, pachniało rzeką i rozgrzaną tkaniną, ognisko żarzyło się za brezentem. Radio przeskoczyło nagle na czeską stację. I to była scena, której nigdy nie zapomnę. Najpierw słuchaliśmy z ciekawości, a potem ze zdumieniem: czeski lektor opowiadał coś o Babraku Karmalu, używając słów i zdań, które brzmiały jak parodia polszczyzny. Każde „proszim”, „pozor” i „doporučujeme” brzmiało jak kabaret. A kiedy wjechały „komunistyczne svazy” i „významný soudruh”, ryknęliśmy takim śmiechem, że mało namiotu nie rozsadziło.
Śmialiśmy się tak, że brzuch bolał, a łzy leciały po twarzy. W środku było gorąco jak w piecu, na zewnątrz dogasało ognisko, a rzeka szumiała swoje. To była też moja pierwsza noc pod gwiaździstym niebem – obraz, który wrył się we mnie jak tatuaż. Coś więcej niż magia: pierwsza próba spojrzenia w nieskończoność, oddech kosmosu tuż nad naszym namiotem. Byliśmy zmęczeni, spoceni, trochę głodni i trochę przestraszeni ciemnością, ale w tym śmiechu było wszystko: poczucie, że nikt nas nie znajdzie, że dorośli nie mają tu wstępu, że świat można zamknąć w jednym kadrze — namiot, radio i dwóch gówniarzy, którzy właśnie odkryli, że wolność smakuje najlepiej wtedy, gdy wcale się na nią nie umawiasz.
Szybko się okazało, że przetrwanie w dziczy to nie tylko śmiechy przy ognisku i leżenie pod gwiazdami. Owszem, mieliśmy menażki, mieliśmy ogień, mieliśmy nawet jakieś zupy w proszku na „obozową kuchnię”, ale wystarczyło, że zapomnieliśmy soli, a cały plan runął z hukiem.
Makaron ugotowany w rzecznej wodzie smakował jak rozmokła tektura. Konserwa turystyczna syczała nad ogniem, wydzielając zapach przypominający mieszankę smalcu i smutku. Chleb, który miał być świeży, w plecaku zdążył zmienić się w coś pomiędzy gąbką a cegłą. Jedliśmy, bo byliśmy głodni, ale nikt nie udawał, że to ma cokolwiek wspólnego z kulinarną rozkoszą.
Siedzieliśmy przy ognisku, popijając gorzką herbatę z metalowych kubków, i śmialiśmy się, że jesteśmy „zdobywcami dziczy”, którzy zapomnieli podstawowych zasad logistyki. Płomienie tańczyły w cieniu drzew, a dym wgryzał się w ubrania tak, że jeszcze tydzień później w szkole pachniałem jak kiełbasa z ogniska. To był wyjazd, którego nie da się zapomnieć, nie dlatego, że wszystko poszło gładko, tylko dlatego, że po raz pierwszy byliśmy naprawdę sami dla siebie sterem, żeglarzem i kucharzem.
Raba szumiała obok, namiot stał przekrzywiony, ogień dogasał, a my mieliśmy wrażenie, że właśnie odkrywamy nowy ląd. Może nie mieliśmy umiejętności Robinsona Crusoe, ale mieliśmy coś ważniejszego: świadomość, że poza szkołą, rodzicami i ocenami istnieje świat, w którym można samemu decydować, co zjemy, gdzie rozbijemy namiot i jak długo będziemy patrzeć w nocne niebo.
Później były kolejne biwaki, już trochę lepiej zorganizowane. Nad Dunajcem rozstawialiśmy namioty z wprawą, mieliśmy listy rzeczy do zabrania, zapas herbaty, sól, a nawet własne patenty na „kociołek survivalowy”. Ale ten pierwszy biwak nad Rabą był początkiem wszystkiego. Tam nauczyłem się, że smak przygody nie zależy od przypraw tylko od ludzi, z którymi ją przeżywasz.
