Jeggerowo i mit parasolki

Nie żyliśmy w bańce, choć czasem świat potrafił nam się wydawać ciasny jak namiot w deszczu. Czarek miał w sobie coś, co trudno było nazwać, mieszankę luzu, przewrotnej charyzmy i tego spojrzenia, które mówiło: „chodź, coś wymyślimy”. Ludzie lgnęli do niego jak do ogniska w zimną noc.

Wokół kręciła się cała ekipa: jego młodsza siostra Ola – do której miałem słabość większą, niż chciałem się przyznać nawet samemu sobie, Jacek – wieczny ironista, i Piotrek, który jeszcze wtedy był z nami, zanim świat wciągnął go w zupełnie inną rzekę. To już nie były samotne wypady ani dwuosobowe biwaki, zaczęliśmy działać jak małe plemię. Mieliśmy własne rytuały, zakazane żarty, szyfry i sekrety, o których nigdy, przenigdy nie mówiło się dorosłym.

I choć wspomnienia rozbiegają się w głowie jak iskry z ogniska, jedno pamiętam doskonale: pierwszy nasz prawdziwy, wakacyjny wyjazd nad Dunajec. To tam narodził się mit, który nazwaliśmy Jeggerowem.

Stało się to przypadkiem. Lało jak z cebra, kiedy wparowałem do Czarka w pełnym, absurdalnym rynsztunku: skórzany płaszcz mamy, w którym wyglądałem jak statysta z niemieckiego filmu wojennego, kapelusz starego tak duży, że trzymał się na uszach, i najważniejsze – parasolka którą mama dostała od przyjaciółki z Paryża, granatowa w białe grochy z falbanką,. Czarek, gdy mnie zobaczył, aż zwalił się z fotela.
– Rany boskie, Gabi… to jest Mike Jegger! Ty jesteś Jegger!

Od tej chwili parasolka stała się naszym totemem. I zawsze była obecna na biwakach. Matka nigdy się nie dowiedziała, co się z nią stało i dobrze, bo nie wiem, czy by zniosła prawdę.

Nad Dunajec jeździliśmy całą ekipą, ale zawsze w jedno miejsce, które ochrzciliśmy Jeggerowem. Było nasze, święte i niezniszczalne. Pod ruinami zamku w Melsztynie, na zakolu rzeki, rozbijaliśmy obóz, zbieraliśmy gałęzie, rozpalaliśmy ognisko, śmialiśmy się do utraty tchu. Same wyprawy były przygodą – pociągi, PKS-y, czasem autostop. Podróż potrafiła trwać całe dnie; kiedy uciekł nam PKS w Brzesku, spaliśmy na przystankach do rana, jak bezdomni królowie własnej wolności. A kiedy ktoś pytał, dokąd jedziemy, odpowiadaliśmy bez wahania:
– Do Jeggerowa, oczywiście.

Tam świat kończył się śmiechem, a zaczynał historią.

Życie miało wtedy soundtrack. Gitary, bębny, krzyki. Ktoś śpi na trawie, ktoś próbuje nastroić instrument po pół litrze wina i zerowym słuchu. W pięciu wyglądamy jak ekspedycja zwiadowcza, w ośmiu – jak trupa z musicalu Hair, wyrzucona z Broadwayu za nadmiar improwizacji.

Jarocin: pole namiotowe, które pachnie trawą, błotem i młodym potem. Giżycko: jezioro odbijające chmury, jakby chciało nas przekonać, że tu jest wolność absolutna. Wrocław: miasto, które przyjmowało nas jak swoich, mimo że wyglądaliśmy jak włóczędzy po tygodniu koncertów.

Wszędzie mieliśmy swoje małe „Jeggerowo”: koc pod sceną, wytarte siedzenie w pociągu, kawałek ziemi, na którym decydowaliśmy, czy wracamy, czy jedziemy dalej. Najczęściej – dalej.

A potem, wśród całego tego śmiechu, muzyki i ognisk, trafił się moment ciszy – taki, który pamięta się bardziej niż wszystkie koncerty i wyprawy razem wzięte.

Ruiny i inicjacja

Miałem, może szesnaście lat, kiedy wspiąłem się na mury zamku w Melsztynie. Dziś patrzę na tamto zdjęcie i widzę przede wszystkim ryzyko, chwiejne cegły, brak barierek, głupią brawurę nastolatka. Ale wtedy nie myślałem o tym. Stałem wysoko, z widokiem na wijący się Dunajec, i w jednej krótkiej chwili poczułem coś, czego później już nigdy nie udało mi się dotknąć.

To było doświadczenie mistyczne. Przez kilka sekund byłem jednością z całym światem. Oddzielny i zarazem stopiony z każdą cząstką wszystkiego. Jakby kosmos nagle postanowił uchylić przede mną swoje drzwi i pokazać, że nie muszę być tylko chłopakiem w krótkich spodenkach, przyklejonym do planu lekcji.

Mój przyjaciel, zrobił mi wtedy to zdjęcie. Czarnobiały kadr, który mógłby wisieć w podręczniku do „mistyki codzienności”: chudy chłopak na ruinach, z miną, która mówi „świat jeszcze mnie nie złamał”. Archetyp inicjacji. Zamiast szamana – Czarek z aparatem. Zamiast bębnów – szum Dunajca. Zamiast psychodelików – wysokość i szczerość chwili.

To, co przeżyłem, było doświadczeniem granicznym. Nie do podrobienia, nie do powtórzenia na życzenie. Początek własnej mitycznej podróży bohatera: wspinasz się na własną odpowiedzialność, docierasz na „górę”, a tam stajesz się na chwilę większy od siebie i równocześnie całkiem mały wobec świata.

Takie momenty definiują całe życie. Później człowiek szuka ich na innych szczytach, w podróżach, w sukcesach. Można mieć paszporty, nagrody, tysiąc doświadczeń, a i tak w sercu zostaje ten jeden raz, gdy miałeś szesnaście lat i nagle poczułeś, że wszystko jest możliwe.

Moje wspomnienie ma fakturę starego filmu – ziarniste, lekko rozmazane, ale właśnie dlatego absolutnie prawdziwe. To mój osobisty „sztyn”: moment, gdy skała i niebo były tym samym.

Można wracać na te mury, próbować wspiąć się jeszcze raz, ale wiesz już, że nie chodzi o miejsce. Chodzi o ten jeden, niepowtarzalny stan świadomości. I o to, by z czasem, zamiast tylko tęsknić – umieć go opowiedzieć tak, żeby komuś innemu też kiedyś zadrżało serce na widok ruin.