
Listy z tamtej strony
To był już inny rozdział. Nie było Jeggerowa, nie było wiosennych przymrozków ani rozpalania ogniska z patyków zbieranych po omacku w mroku. Zamiast tego — granice, paszporty, obcy język i poczucie, że zostawiasz za sobą kawał swojego świata.
Wyjechałem z rodzicami na kilka lat. Niby w inne życie, a jednak z tą samą pustką, która potrafi siedzieć w środku jak kamień. I wtedy w mojej skrzynce pojawił się pierwszy list od Czarka.
Pisaliśmy do siebie co najmniej raz w tygodniu. On, z tą swoją bezczelną lekkością i talentem, który nawet z opisu zakupów w kiosku potrafił zrobić epopeję. Ja, chłonąłem każde zdanie, jakby było witaminą D w środku zimy.
Jego listy były jak słońce: ciepłe, jasne, pełne życia. Kiedy opisywał codzienność, czułem się, jakbym znów siedział obok niego w trawie, z parasolką w grochy wbitą w ziemię. Wymyślał historie, które miały w sobie ten rodzaj radości, co dobry riff w piosence — niby proste, ale zostają w głowie na zawsze.
„Stary, w kiosku na rogu sprzedają nowe gumy Donaldy, a na obrazkach same głupoty. Kupiłem pięć paczek, żeby sprawdzić, czy któraś wreszcie jest śmieszna. Nie była. Ale wyobraź sobie minę kioskarki, kiedy wyszedłem z całym plikiem komiksów i ani jednej gazety.
Po szkole dalej walka z matmą, ale wymyśliłem system: nie uczę się niczego, co zawiera więcej niż dwa iksy. Dzięki temu mam czas na pisanie do ciebie.
A wiesz co? Byłem wczoraj nad Dunajcem. Siedziałem tam sam, ale i tak miałem wrażenie, że siedzisz obok. Parasolki brakowało.”
Dla mnie, chłopaka wrzuconego w obcy kraj, te listy były jak lina rzucona w mrok. Nie tylko trzymały mnie przy zdrowych zmysłach, ale przypominały, że tam, daleko, jest ktoś, kto pamięta mnie takim, jakim byłem. Kto potrafił opisać to tak, że czułem zapach dymu z ogniska i słyszałem chichot między jednym a drugim łykiem taniego wina.
To była korespondencja, która nie znała czasu. Poczta woziła koperty tygodniami, a ja miałem wrażenie, że Czarek mówi do mnie w tej samej chwili, w której je czytałem.
Powrót i Akademia Dyrektorska
To był powrót nie tyle do ludzi, co do krajobrazu, do ulic, które pamiętały więcej niż ja, i do babci, która stała się moim jedynym stałym adresem. Rodzina została na Zachodzie, ja wylądowałem w starym świecie, który udawał, że nic się nie zmieniło. A ja wiedziałem, że zmieniło się wszystko.
Czarek w tym czasie miał już maturę w kieszeni i studiował na Akademii Ekonomicznej. Kierunek: Organizacja i Zarządzanie. W jego narracji: „Akademia Dyrektorska”. Już sama nazwa brzmiała jak żart, ale Czarek z każdym semestrem udowadniał, że nawet najbardziej martwy temat da się ożywić, jeśli dodać do niego odrobinę absurdu i własnej energii.
Weźmy choćby przedmiot „ekonomia polityczna socjalizmu” – gniot tak toksyczny, że jakby go pies powąchał, to by zdechł w konwulsjach na miejscu. Wykładowca recytował z pożółkłych notatek o planach pięcioletnich, o wskaźnikach produkcji stali i o rosnących słupkach, które nijak się miały do rzeczywistości. Studenci gapili się w okna, rysowali w zeszytach statki kosmiczne, robili mentalne sudoku, byle tylko przetrwać te dwie godziny.
A Czarek? Czarek potrafił zamienić to w widowisko. Podchodził do odpowiedzi ustnej z miną komentatora sportowego, a potem relacjonował „mecz” pomiędzy Głównym Urzędem Statystycznym a Ministerstwem Handlu Zagranicznego. Każda liczba była jak gol, każdy plan pięcioletni jak dogrywka, a sam socjalizm jawił się w jego ustach jako liga, w której i tak zawsze wygrywa sędzia. Studenci tarzali się ze śmiechu, a wykładowca, zamiast wyrzucić go za drzwi wstawił mu piątkę. Jedyną w całej grupie.
To był jego dar. Potrafił pierdolić od rzeczy tak pięknie, że nawet najtwardszy beton wykładowczy zaczynał pękać. Dlatego nigdy nie traktowałem go jak zwykłego „kolegi z dawnych lat”. On był specjalistą od nadawania sensu rzeczom, które sensu mieć nie powinny.
Dla niego sala wykładowa była sceną a wykładowca potencjalnym partnerem w kabarecie. Tam, gdzie inni notowali definicje, on notował własne puenty. Potrafił jednym zdaniem rozbroić cały absurd systemu. Nigdy nie dawał się przycisnąć do ściany, zawsze znajdował wyjście. Byle można było się przy tym pośmiać.
Kiedy spotykaliśmy się po zajęciach, ja opowiadałem o powrocie, o tym, jak trudno jest wejść z powrotem w buty, które nagle zrobiły się za ciasne. On śmiał się i mówił, że trzeba je rozciągnąć i zaraz ciągnął mnie na wódkę, gitarę i opowieści. Umiał zamieniać codzienność w spektakl, a ja wciąż miałem wrażenie, że gram rolę w sztuce, której scenariusza nie znam.
Czułem, że między nami pojawia się różnica. On, coraz bardziej performer dorosłego świata, specjalista od improwizacji w najnudniejszych okolicznościach. Ja z bagażem emigracji, z tęsknotą za biwakami i świadomością, że nic już nie wróci tak samo.
A jednak, kiedy siedzieliśmy razem, wszystko na chwilę znowu się sklejało. Potrafił tak opowiadać o zajęciach z „ekonomii politycznej socjalizmu”, że płakałem ze śmiechu. A potem patrzyłem na niego i wiedziałem: on już należy do innego świata, a ja próbuję dopiero znaleźć swoje miejsce w tym starym-nowym krajobrazie.
