Bankiet, który zmieniał się w cień

To był czas, kiedy życie przestało być tylko kontynuacją młodzieńczych przygód, a zaczęło przypominać niekończący się bankiet. Ekipę mieliśmy kompletną, każdy z charakterem, każdy ze swoją rolą w tym rozrywkowym teatrze. Ktoś zawsze był wodzirejem, ktoś grał na gitarze, ktoś inny organizował wino i piwo. A kiedy już lało się wystarczająco długo, pojawiały się dziewczyny. Były takie, co przyklejały się na dłużej, jakby chciały zobaczyć, dokąd ten nasz pociąg donikąd jedzie.

Znów wracały wyjazdy nad Dunajec, tylko że teraz w większym, głośniejszym gronie. Ogniska były większe, gitary grały dłużej, a śmiech niósł się po rzece jak echo sprzed lat. Z boku wyglądało to jak festiwal wolności: młodość, muzyka, alkohol, miłość, wszystko zmieszane w jednym kociołku.

Ale pod tym wszystkim było coś nowego. Cienka, ledwo wyczuwalna nuta w powietrzu. Jakby w tle tej beztroski grał cichy, niski dźwięk kontrabasu, który zapowiadał zmianę tonacji. Jeszcze go zagłuszaliśmy śpiewem, jeszcze przykrywały go rozmowy i pocałunki przy ognisku, ale już tam był.

Bo to były początki mroku, choć wtedy jeszcze nikt z nas nie umiał go nazwać. Jeszcze nie psuł smaku wina, jeszcze nie kładł się cieniem na twarzach przy ogniu, ale już wchodził w nas, powoli, niepostrzeżenie. Czasem dawał o sobie znać nad ranem, kiedy impreza dogasała i ktoś zostawał sam z papierosem. Wtedy pojawiała się ta dziwna świadomość, że nic nie trwa wiecznie, nawet najlepsze towarzystwo i najpiękniejsze noce.

To już nie były tylko ogniska i śmiech. Zaczynaliśmy grać w inną grę, choć nikt nam tego nie powiedział. Gra polegała na tym, żeby udawać, że wszystko jest jak dawniej, chociaż pod spodem każdy z nas zaczynał czuć ciężar, którego nie dało się zrzucić jednym toastem.

Ampułki i mrok

W ekipie był Jacek, chłopak, którego można było polubić od razu. Miał w sobie coś z dobrego kumpla, ale działał jak samochód z opóźnionym zapłonem: zawsze reagował chwilę później, zawsze jakby z boku.

Któregoś dnia spotkaliśmy się u Czarka. Jego dom był zawsze otwarty, ludzie przewijali się jak przez dworzec w piątkowe popołudnie. Ktoś siedział na podłodze, ktoś grzebał w lodówce, ktoś inny drapał gitarę. Czarek i jego siostra dawno przestali nad tym panować. Rodzice też, bo byliśmy pełnoletni, a oni często wyjeżdżali.

I wtedy Jacek wchodzi, z miną jakby przyniósł prezent od losu. Wyciąga z kieszeni kilka ampułek, potrząsa nimi jak paczką landrynek i rzuca:

— Moja babcia umarła. Zostało opakowanie morfiny.

Nikt się nie roześmiał. To nie był ten rodzaj żartu. Poczułem, jak we mnie coś zamarza. Powietrze w pokoju zgęstniało. Bo to już nie było wino za trzydzieści dwa, ani nawet tania wódka z oranżadą. To była granica, której nikt wcześniej nie postawił przed nami tak wyraźnie.

Nie zastanawiałem się długo. Spakowałem się w dwie sekundy i wyszedłem. Wolałem iść piechotą przez pół miasta niż siedzieć w pokoju, w którym ktoś właśnie otworzył drzwi do świata, z którego nie ma dobrego powrotu.

Potem już nic nie było takie samo. Rozstaliśmy się na wiele lat, jakby tamte ampułki przecięły nie tylko wieczór, ale i całą wspólnotę. Coś się rozszczelniło. To, co trzymało nas razem, przestało działać.

I tu ta opowieść się kończy. Tak to pamiętam i tyle wystarczy.
Dalej zaczyna się inna — cięższa, ciemniejsza, z której już nie ma powrotu nad Dunajec ani do atlasu świata. To opowieść na zupełnie inną historię, która po wielu latach doczekała się jeszcze kilku rozdziałów.