Charter Nairobi – Heathrow z międzylądowaniem w Kairze

Wchodzę do samolotu z poczuciem, że Afryka już mnie wyżęła, przeżuła i oddała z powrotem światu w wersji lekko przegrzanej. Za mną moje stadko. Mama, dziewczyna i młody. Każde z nich udaje, że nie jest zmęczone, ale wszyscy mają ten sam błysk w oczach: „Gabryjel, znajdź nam miejsca, zanim tu umrę”.

Patrzę na rzędy. Pełno. Nie ma miejsc. Świetny początek. Dzięki, losie. I nagle widzę to. Trzy siedzenia zajęte przez jedną osobę. Śpiący królewicz. To typ, którego widziałem wcześniej w hotelu. Klinicznie aspołeczny egzemplarz Homo sapiens. Leży rozciągnięty jak jaszczurka na ciepłym kamieniu. Z zamkniętymi oczami, bo jak zamkniesz oczy, to problem przestaje istnieć. Podstawowy podręcznik kretyna.

Pochylam się nad nim, budzę go. Staram się kulturalnie, co u mnie już jest lekkim wysiłkiem.
– Potrzebujemy miejsc. Usiądź na jednym, proszę.

Otwiera oczy i patrzy na mnie z miną człowieka, który pierwszy raz musi wykonać ruch społeczny.
– Byłem tu pierwszy. Jestem zmęczony. Muszę się przespać.

Stewardesa, pamiętam że Czeszka, stoi kawałek dalej i widzę, że obserwuje sytuację. Ona wie. Ona zawsze wie. Jej doświadczenie rozpoznaje „trudnych pasażerów” zanim jeszcze pojawi się problem.

Wzdycham, bo mój detektor debilizmu jest teraz na niskim progu aktywacji i nie jestem w nastroju na rozmowy o filozofii.
– Albo usiądziesz, albo ci pomogę.

Powiedziałem to dokładnie tak, jak zabrzmiało. Nie groźnie. Po prostu prawdziwie. Królewicz w końcu się podnosi, przewraca oczami i przenosi się jeden rząd do tyłu. Dokładnie za moim siedzeniem, bo przecież wszechświat ma poczucie humoru.

Siadam. Rodzina siada. Dostaję gin z tonikiem. Zaczyna być dobrze.

Po dziesięciu minutach czuję kopanie w siedzenie. Odwracam się:
– Przestań.
Kolejny kop. Znowu się odwracam, już w trybie Wiedźmin po dwóch rozczarowaniach.
– Jak jeszcze raz kopniesz w moje siedzenie, to ci przypierdolę.
Ufałem, że to wystarczy. Kopnął po raz trzeci.

Wstaję i trzaskam go z liścia w pysk. Nie z agresji. Z impulsu instynktu. Tego starego, który siedzi pod skórą każdego faceta, kiedy ktoś kopie mu w plecy przy rodzinie. I właśnie zaczął się dramat.

Liść poleciał zanim mój intelekt skończył obrady. To sytuacja, o której psycholog później powiedział mądrze: „reakcja pierwotna działała szybciej niż narratywne Ja”. Dopiero potem pojawiła się analiza: „kurwa, to jest przecież samolot”.

To jest samolot, a nie podwórko. Tu za podniesiony głos potrafią wyprowadzić w kajdankach, a za „awanturę” można dostać status pasażera wysokiego ryzyka. O kosztach nie wspomnę. To nie było miejsce na testosteron, tylko na zimną krew, której on najwyraźniej nie posiadał.

Krzyczy. Wyje. Jakby właśnie stracił kończynę, a nie dostał symbolicznego liścia, który nawet nie zostawił krwi, tylko lekko czerwony ślad po ego. Ludzie zaczynają się budzić. Nie widzieli niczego poza tym, że królewicz dostał w pysk. A więc tłum robi klasyczne: „ooo, ktoś tu ma problem”.

I to jest zawsze ten sam spektakl, niezależnie od kontynentu. Tłum nic nie widzi, nic nie słyszy, nic nie rozumie, ale już jest gotowy do wydania wyroku. Wystarczy jeden czerwony policzek, jedno głośniejsze słowo i nagle każdy pasażer czuje się powołany do roli świadka koronnego, eksperta od przemocy i sędziego Sądu Ostatecznego w jednym. Ludzie, którzy spali jeszcze dwie minuty temu, nagle siedzą wyprostowani jak na castingu do ławy przysięgłych.

Jeszcze chwila, a któraś pani z rzędu obok zaczęłaby opowiadać, że „dokładnie widziała, jak to wyglądało”, chociaż jej głowa była wtedy oparta o plastikowy podłokietnik i śniła o palmach. W samolocie jest taki społeczny refleks: nie wiem, co się stało, ale już mam zdanie.

Wraca stewardesa. Spokojna, jej twarz mówi: „proszę, nie każcie mi się zajmować bzdurami”. Patrzy na mnie.
– czy pan go uderzył? On twierdzi, że pan go pobił?

Odpowiadam jej tak, jakbyśmy byli w kuchni, nie w samolocie:
– proszę mu się przyjrzeć. Jak bym go pobił, to nie miałby zębów i by krwawił.

Czeszka się uśmiecha. Nie tak, że mnie popiera. Tak, że widzi prawdę. A pajac odpala rozdartą operę. Chce rozmawiać z kapitanem. Natychmiast. Bo kapitan to przecież jego tata alternatywny, który przyjdzie i rozwiąże wszystko, a mnie zbije pasem.

Słyszę, jak stewardesa pochyla się do niego i cicho mówi jedno z najpiękniejszych zdań, jakie padło kiedykolwiek na pokładzie samolotu:
– Rozmawiałam z kapitanem. Powiedział, że jeśli będzie musiał tu przyjść, to dostanie pan od niego w pysk.

Wtedy zgasł jak lampka nocna po zwarciu. Cały jego teatr dramatyczny o „pobitym niewiniątku” nagle traci publiczność. Po jakieś chwili odwróciłem się do niego. Nie krzyczę. Nie warczę. Po prostu mówię do typa, który rozumie tylko twarde komunikaty:
– Jak wylądujemy w Kairze, dostaniesz wpierdol. A teraz cierpliwie czekaj.

Stewardesa przyniosła mi wtedy niezamawiany gin z tonikiem. Uśmiechając się powiedziała:
– proszę złapać oddech.

Cisza. Chłop zamarł. Przetwarzał to zdanie o wpierdolu jak stary komputer: „czy to się odnosi do mnie? czy on jest poważny? czy kapitan będzie świadkiem?” Nie chodziło o to, żeby go pobić. Chodziło o coś znacznie prostszego: o zamknięcie jego teatru. I zadziałało. Jakby mu ktoś wyjął baterie. Od tego momentu nie wydarzyło się już NIC. Zero kopów. Zero wrzasków. Zero dyskusji z pasażerami.

Ja wtedy wiedziałem: on się bał. Naprawdę bał. Nawet nie mnie, nie perspektywy pobicia, tylko chyba tego, że po raz pierwszy w życiu nikt nie przyszedł go uratować. Ani stewardesa, ani pasażerowie, ani święty kapitan linii lotniczych.

Gdy wysiedliśmy w czasie międzylądowania w Kairze, to już nie był sam. Miał eskortę w garniturach. Trzech chłopa. Wyglądali jak połączenie ochrony osobistej i zespołu do sprzątania własnych błędów. Został tam. Dlaczego? Nie wiem. Po prostu wysiadł z historii. I dobrze.

Reszta lotu była już ciszą, której moja adrenalina potrzebowała jak tlenu.