
Kwiecień w Jeggerowie – plan genialny
Wtedy nasza przyjaźń zaczęła się trochę — ale tylko trochę — rozchodzić. Powód? W drugiej klasie Czarek wymyślił genialny plan na uniknięcie wojska. A wtedy pobór był obowiązkowy i każdy wiedział, że wojsko to „szkoła życia”… tyle że dla tych, którzy nie mieli już własnego.
Pewnego dnia spojrzał na mnie, jakby właśnie opatentował lek na raka, i rzucił:
— Stary, gramy w Hair. Ale na żywo.
W tłumaczeniu z „Cezarego” na nasze: za dwa lata matura, a co, jeśli nie dostaniemy się od razu na studia? Prosta droga do munduru, golenia łba i śpiewania o karabinie. Więc najlepiej… nie zdać do trzeciej klasy. Genialne, prawda? W naszej logice – jak najbardziej.
Plan wdrożyliśmy od razu. W kwietniu — podkreślam: w kwietniu! — pojechaliśmy „pod namioty” do Jeggerowa. Bo czemu nie? Przymrozki? Były. Szron na trawie? Też. Ale my czuliśmy się jak komandosi przetrwania, którzy właśnie oszukali system.
To zdjęcie, które powinno wisieć w muzeum absurdalnych decyzji młodości, pokazuje nas dokładnie takimi, jakimi byliśmy: Czarek w czapce, jak dowódca polowej republiki dwóch idiotów, ja w swetrze z kanadyjskiej paczki, niby luz, niby uśmiech, ale tak naprawdę człowiek zastanawia się, czy woda w czajniku kiedykolwiek zacznie wrzeć przy tym wietrze.
Na pierwszym planie menażki, patyki i nasz improwizowany trójnóg z drutu i nadziei. W tle chaszcze i sucha trawa, która nie dawała ani grama ciepła. To była sztuka przetrwania w czystej formie: zero soli do makaronu, konserwa turystyczna udająca mięso i herbata tak gorzka, że mogła robić za lekarstwo na wszystko, od kataru po złamane serce.
Ale wtedy nikt nie marudził. Bo w Jeggerowie nawet zamarznięta noc była lepsza niż najcieplejszy dzień w szkole.
Wróciliśmy w maju, trochę wychłodzeni, trochę niedospani, ale z poczuciem, że wygraliśmy z całym światem. Dopiero wtedy nasi starzy skumali, co my odpierdzielamy. Kara była oczywista — ban.
Czarek trafił do szkoły ojców pijarów, ja do innego LO, do mat-fiz. Tak, do mat-fiz, choć zawsze byłem humanistą. Mam wrażenie, że ktoś po prostu chciał mi dojebać. I udało mu się, bo nagle nasze światy zaczęły się rozjeżdżać.
Rozjazd – dwa światy
Ban po kwietniowym „survivalu” nad Dunajcem rozdzielił nas na dwa równoległe tory. Czarek – wysłany do pijarów, z całym tym bagażem reguł, mundurków i codziennej kontroli. Ja wpakowany w mat-fiz, jakby ktoś wpadł na pomysł, że humanista najlepiej odnajdzie się w równaniach, przy których nawet tablica logarytmiczna wymiękała.
To było jak rozdwojenie rzeczywistości. On miał swoje klasztorne korytarze, w których ciszę przerywał dźwięk dzwonka i kroki przełożonych, ja swoje zatłoczone sale, pełne ambitnych prymusów i dziewczyn, które rozwiązywały zadania szybciej niż ja zdążyłem przepisać treść. Światy oddzielone, a jednak wciąż złączone niewidzialną nicią.
Czarek u pijarów pozostał sobą, trochę błaznem, trochę prorokiem. Śmiał się z nauczycieli, cytował Senekę i Jima Morrisona, chociaż w jego nowym środowisku brzmiało to jeszcze bardziej bluźnierczo niż w naszym dawnym ogólniaku. Miał talent do tworzenia enklaw wolności nawet tam, gdzie wszyscy oddychali regułą.
Ja w klasie o profilu ścisłym byłem jak gość na obcej planecie. Równania różniczkowe spadały mi na głowę jak meteoryty. Czułem, że ktoś zrobił ze mnie żołnierza w armii liczb. W przerwach między lekcjami patrzyłem na ściany z rysunkami krzywych i paraboli i miałem wrażenie, że duszę się we własnym sztruksie, tylko tym razem matematycznym.
Nasze spotkania stały się rzadsze, ale przez to mocniejsze. Kiedy wracaliśmy do Jeggerowa, wszystko wracało na miejsce: parasolka w grochy, kociołek, iskry ogniska i to poczucie, że czas poza szkołą jest jedynym prawdziwym czasem.
Rozjazd dróg był nieunikniony, ale wtedy jeszcze nie bolał. Byliśmy wciąż nastolatkami, którzy wierzyli, że żaden system – ani pijarski rygor, ani matematyczna tresura – nie odbierze nam Jeggerowa.
