Przenosiny do Ahlhorn – Nowy Wszechświat


Ahlhorn to nie adres. To wyrok w zawieszeniu, niemiecka wiocha na końcu mapy, gdzie nawet bociany przelatują bez lądowania.
Takie niemieckie zadupie galaktyki.


Obóz?
Budynek niby dworko-szkoła, a może dawne sanatorium, tylko zamiast uzdrowienia dostajesz syf i posterunek policji na parterze, żeby każdy wiedział, gdzie jego miejsce.


Kilka pokoi rodzinnych, w tym nasz. Cztery osoby na jednym metrażu, gdzie nie ma gdzie uciec przed własnym smrodem. Dwie pary, reszta to już tylko pokoje wieloosobowe, w których są sami faceci. Każdy z inną historią, każdy z innym syfem w walizce. Materiału na groteskę i dramat więcej niż w całej „Rzeczpospolitej”.


Na zewnątrz: Niemcy, których światło widzisz tylko przez szybę autobusu do Cloppenburga (gdzie urzędy) lub na piechotę do centrum wsi, która akurat jest bazą amerykańskich wojsk. W jedną stronę trzydzieści minut, w drugą godzina.

Tutaj świat jest zawieszony: nie jesteś jeszcze Niemcem, już nie jesteś Polakiem, jesteś uchodźcą z tabliczką: „Czeka na decyzję”.
A czas płynie jak w poczekalni u dentysty, tylko zamiast borowania masz codziennie nowe testy na wytrzymałość psychiczną.


Pierwsze miesiące w Ahlhorn to swoiste getto narodowe:
Polacy wszędzie, tylko para Czechów na doklejkę. Zamiast „Willkommen in Deutschland” słyszysz:
— Kurwa, jak długo tu jeszcze?


Co różniło ten obóz od kraju?
— Można było przeklinać na państwo i nikt nie rozumiał.
— Wódka, jeśli była, to już nie z Peweksu, tylko w litrowych baniakach z Aldiego.
— Narzekanie trwało dłużej, bo nie trzeba było się spieszyć na PKS.


Czułeś, jakby czas stanął w miejscu:
— Jedni grzali stare radia na polskich stacjach,
— inni uczyli się niemieckiego z „Bilda” i paczki papierosów,
— Zdzicho już kombinował, gdzie tu upchnąć obrazy,
— a wieczorami odbywały się narady: kto, kiedy dzwoni do urzędu i ile tygodni jeszcze „trzeba siedzieć na dupie”.


To nie była emigracja. To było przedłużenie PRL-u, tylko z gromadzkim dostępem do prysznica.



Ahlhorn — Porządek, Władza i Lodówki na Kłódki


Obóz prowadzi para Niemców, którzy nawet w katalogu „Niemiec wzorcowy” nie wyglądaliby bardziej niemiecko:
Frau Richter i Herr Werner.
Gęby jak z reklamy pasty do butów, postawa „Herr Obersturmbannführer od spraw uchodźców”, ambicje klasy wyższej, a empatia — tylko dla własnych żołądków i portfeli.


Wspólne łazienki — nie ma jak rano popatrzeć, kto jakiego pryszcza wyhodował na obczyźnie.
Kuchnia wspólna — każdemu przysługuje miejsce w lodówce.
My akurat mieliśmy własną lodówkę, co przez pierwsze trzy dni dawało poczucie awansu społecznego, ale potem i tak trzeba było ją zamknąć na kłódkę, bo cudze ręce myliły się notorycznie.


Kieszonkowe? Symboliczne. Tak, żeby nie umrzeć, ale i nie poczuć smaku prawdziwego Zachodu.


Wyżywienie?
Państwo prowadzący wymyślili autorski system: nie dajemy pieniędzy na żarcie, tylko uruchamiamy sklepik czynny dwa razy w tygodniu i kupujecie, co jest, w ramach limitu. Asortyment? Głównie dla tych, co nie mają wymagań, a wymagającym jak coś nie pasuje, to „mogą się w dupę pocałować” (tak, to był oficjalny regulamin, nawet jeśli nikt nie mówił tego wprost).


Otoczenie?
Dom (czyli „Hajm”) na terenie starego, potężnego, wręcz pornograficznie bogatego gospodarstwa, lasy, stajnie, park, starodrzew.
Właściciel żył z wynajmu obozu jak pan feudalny z dzierżawy chłopów.
A Frau Richter i Herr Werner, poza pensją od państwa, prowadzili tu handel spożywczy, taka „Biedronka dla zdesperowanych”, z marżą jak w Polmozbycie.



Janusze, Mirki, Sławki i problem pierwszej piłki


W haimie rządzą faceci w przedziale: od 25+ z bagażem doświadczeń do 50+ z bagażem pożyczonym.
Jest też jeden 60-latek, dla którego wszystko to już kabaret, powtórka z rozrywki, ewentualnie projekt badawczy na temat „Jak żyć na cudzym kredycie”.


Latem, gdy słońce wlewa się przez brudne okna, miejsce aż się prosi o mecz piłki. Problem – nie ma piłki.

Sławek, chłop, dla którego „nie da się” to tylko nowy rodzaj sportu, widzi Frau Richter na podwórku. Nie znając ani słowa po niemiecku, leci klasyką polskiej szkoły pantomimy:

– Przepraszam, Frau, potrzebna nam piłka! Ale nie taka do drewna,
dla pewności dorzuca ręką ruch posuwisto-zwrotny, żeby nawet UFO zrozumiało, o jaką piłkę chodzi.

Frau Richter patrzy jak na lądowanie Marsjan w dresach Adidasa, czerwieni się i znika szybciej, niż pojawiła się piłka.
Chłopy za to mają temat na cały wieczór — bo piłki nie ma, ale śmiech jest za darmo.



Ekipa zoologów, czyli z lewej strony Gaussa


W jednym 8-osobowym pokoju mieszka Maca, Jaro i spółka — zoolog nie do podrobienia, lewa strona krzywej Gaussa w czystej postaci.

Dla nich obóz to nie nostalgia za krajem, tylko stała impreza z tanim alkoholem. I niech pierwszy rzuci kieliszkiem ten, kto nie mieszał Fanty z gorzałą. Bez ruchu nie wytrzymaliby nawet dwóch dni, ktoś szuka pracy „u bauerów”, inni kombinują, co by tu dziś ukraść.


Maca i Jaro nie przyjechali do Niemiec z powodów politycznych, oni przyjechali kraść, planowali akcje jak oddziały specjalne, tylko bez mundurów i z wyższym poziomem promili.


Hasła na korytarzu?
— Dziś robimy w butach.
— Jutro w pościeli.
— Potem w narzędziach.


Czy czułem wstyd?
O, zdecydowanie. Najbardziej, gdy w Aldim zobaczyłem na witrynie zdjęcia całej tej ekipy z podpisem:
Tych klientów nie obsługujemy.”

Wtedy nawet ja, wieczny ironista, miałem ochotę przejść na czeską stronę mocy, choćby za cenę picia piwa do śniadania.




Sylwia, skarpetki i nasze rozmowy


Na jednej z wiejskich dyskotek poznaję Sylwię, może rok młodszą ode mnie, ale iskrzy od pierwszego tańca, jakby ktoś zapałkę odpalił w stodole pełnej siana. Szybko przenosimy znajomość z parkietu do jej pokoju. Przez kilka miesięcy bzykamy się jak króliki, bez patosu, bez miłości, za to z niekłamaną przyjemnością po obu stronach.


Sylwia miała swój fetysz: seks tylko w białych skarpetkach. Nie wiem, czy to była trauma z dzieciństwa, czy zamiłowanie do bawełnianej stabilności — ale zawsze zostawały na nogach. Dla mnie żadna filozofia. Jak trzeba, może być i w kozakach, byle się zgadzało.

Poza seksem trochę rozmawialiśmy. Ona próbowała mnie uczyć niemieckiego, „Ich liebe dich” szło jej najlepiej, ale na pytanie, kim był Goethe rozkładała ręce. Stradivariusa kojarzyła z marką rowerów, ale o koniach wiedziała wszystko, od maści, przez temperament, po ceny siana w okolicy.

I właśnie po tych rozmowach zaczęło się rozłazić, lubiłem ją, ale jej świat był zbyt płytki, żeby dłużej się w nim taplać. Ja już wtedy czułem, że potrzebuję czegoś więcej niż białe skarpetki i rozmowy o uprzężach dla koni. To był młodzieńczy romans, dokładnie taki, jaki powinien być: chwila przyjemności w kraju, gdzie wszystko inne było zawieszone na czas nieokreślony.


Pamiętam jedną sytuację z jej domu. Zostawałem na noc. Czasem, mając chwilę samotności, pytałem, czy mogę zadzwonić do Polski, do przyjaciół. Parę razy się udało. Koszt jednej minuty rozmowy z Polską: 5 marek.

Dla emigranta to jak telefon ze stacji orbitalnej: zanim wymieniłeś „cześć, co słychać”, już miałeś do spłacenia połowę pensji z truskawek. Któregoś dnia przychodzę, znów chcę zadzwonić, a tu na tarczy telefonu malutka kłódeczka blokująca zero. Tata Sylwi założył. Nie da się już wybrać numeru międzynarodowego.

Patrzę, śmieję się pod nosem, właśnie poznałem, czym jest niemiecka zaradność w praktyce.

Nostalgia?
Tak, ale rachunki w RFN to nie była poezja, to była matematyka i dyscyplina, nawet w białych skarpetkach.



Codzienność, Dyskoteki, Nowe znajomości


Młodsza ekipa – Rafał, Tomek, ja i mój brat – jeździmy na wiejskie dyskoteki, łapiemy pierwszy kontakt z Niemcami i z życiem, które nie zawsze musi być dramatem. Romans z Sylwią, szybko się rozjeżdża. Potem Eliza – nowa dziewczyna z sąsiedztwa, mieszka blisko, wszystko świeże, ciekawe, ale… przez wypadek autem znowu koniec tej opowieści.


I wtedy, na jakimś lokalnym Oktoberfeście, pojawia się Heinrich.

W domu milczało się więcej niż mówiło, a bagaż rodzinny (dziadek Auschwitz, babcia roboty przymusowe) skacze w środku jak worek kartofli na tylnym siedzeniu. Takie rzeczy ciągną się za tobą nawet wtedy, gdy usiłujesz być „nowym człowiekiem”.

A Heinrich? To ktoś, kto od razu zrobił miejsce na nowy oddech. Kierownik zamieszania bez legitymacji, za to z wiecznym rowerem i szerokim uśmiechem. Niemiec nie z podręcznika, tylko z własnej bajki, hippis, kumpel, przewodnik po normalności. Traktował mnie nie jak egzotyczną ciekawostkę czy kolejnego imigranta, tylko jak chłopaka, którego można zaprosić na imprezę, zagadać, wciągnąć do swojej paczki.

Bez niemieckiej „poważności”. Miał w sobie coś, co rozbrajało moje nawykowe napięcie. Jakby wystarczyło się roześmiać, żeby przez moment historia nie miała do nas dostępu. To był pierwszy raz od przyjazdu, kiedy poczułem, że mogę tu żyć, a nie tylko przetrwać.

Właśnie na tym Oktoberfeście: piwa tyle, że można by nim myć ulice, golonki walają się po stołach, tłum śmierdzi życiem, tłuszczem i wolnością bez kompleksów. Podchodzi Heinrich, pyta: skąd jestem? Mówię: Poland. On słyszy: „Holand”. Widzę, że Holandia to tu lepsza marka na emigracyjnej giełdzie, ale szybko wyjaśniam nieporozumienie. On zamiast się dystansować, jeszcze bardziej się otwiera. Zaprasza mnie i Tomka na imprezę do siebie, poznajemy jego ekipę ludzi otwartych, nieszablonowych, pełnych energii. Rozmawiają o świecie, ekologii, robią przedstawienia, są naprawdę ciekawi nas, nie tylko tego, co możemy powiedzieć, ale nas samych.

I tak nagle życie emigranta przestaje być tylko przetrwaniem w obozie, a zaczyna przypominać młodość, której nikt nie chciał nam odebrać. To był jeden z tych rozdziałów, które pokazują, że za murem stereotypów zawsze czeka miejsce na nową historię – jeśli tylko znajdziesz w niej swojego Hanrycha.