
Miłość i chirurgia — inny uchodźczy wszechświat
W tej menażerii, gdzie przestępca mógł sąsiadować z poetą, mieszkał też doktor-chirurg.
Nie wyjechał dla pieniędzy, ani nawet z obrzydzenia do polskiego syfu. Wyjechał, bo jego misją była Ania, kobieta, która jak każda dobra legenda, zniknęła szybciej niż się pojawiła, zostawiając mu adres, nadzieję i ścieżkę przez obozową Golgotę.
On, szanowany lekarz z doktoratem, ona miała dojechać. Nie mogli być razem od razu. On musiał przejść cały formalny tor przeszkód: kolejka, zdjęcie na miarce, odciski palców, czekanie… a potem, jeśli los się uśmiechnie, przyjedzie Ania i wyemigrują do Stanów.
Ania przyjechała na tydzień, bo miała już wizę do stanów, i bilet na samolot.
Przyjechała z synkiem, siedmiolatkiem, który — nie pytaj jak — od razu przykleił się do mnie. Ja: 17 lat, cyniczny, zamknięty w sobie. On: dzieciak, który tęsknił za kimś, z kim można pogadać o czymś więcej niż nowy dinozaur. Relacja dziwna, ale autentyczna: dwie zagubione inteligencje spotkały się w miejscu, gdzie większość ludzi nie umiała rozmawiać nawet sama ze sobą.
Doktor zostawił karierę na Uniwersytecie Gdańskim, był asystentem słynnego Profesora, człowieka o legendarnym temperamencie i ciętym języku. Tu nie mogę się powstrzymać od anegdoty, która jest diamentem z życia polskiej akademii:
Wśród najlepszych doktorantów Profesor wybrał jednego, który dostał nie lada wyróżnienie: stypendium w USA, w czasach komuny to jak wyjazd na Marsa i z powrotem.
Po dwóch latach w Ameryce doktor wraca, cykl odczytów „Co nowego w chirurgii na Zachodzie”, a na widowni (ukryty na galerii) siedzi sam Profesor.
Prelegent już mówi:
-„this preparation”, „you see”, „now we apply”, wszystko nasączone angielskim jakby wrócił nie z USA, tylko z Oxfordu po remoncie. W końcu mucha zaczyna mu przeszkadzać, macha ręką, coraz głośniej powtarza:
„- Fly, fly!” Za piątym razem, z galerii rozlega się tubalny głos Profesora:
— A pierdolnij ta tę muchę, please! Cała aula ryczy, prelegent czerwony jak burak, a Profesor schodzi na dół i mruczy pod nosem: „Chirurgia chirurgią, ale z muchami to my zawsze na ty”.
W obozie doktor szybko staje się „lekarzem od wszystkiego”. Bez papierów, bez kontraktu, ale z apteczką i sercem do ludzi, ratuje, co się da. Każdy biegnie do niego ze wszystkim, od bólu głowy po ból duszy. Był dla nas tym, kim w normalnym świecie jest cała przychodnia.
Pamiętam, jak po letnich zbiorach truskawek (nasza robota na papierosy i wino) doktor nabawił się „wody w kolanach” od klęczenia w polu. Zamiast iść do niemieckiego konowała, poprosił mnie o pomoc:
— Zrobimy punkcję, sam sobie zrobię, a ty mi asystuj, Gabryjel.
— Ja?
— Ty. Jesteś najbardziej ogarnięty z tej menażerii.
On wbija igły, ja robię za pielęgniarza, podaję, odwracam wzrok, potem zaklejam plastrem. W tamtym świecie to była normalność, lekarz od wszystkiego, młody emigrant na praktyce, życie wymykające się każdej urzędowej normie.
Tak wyglądał świat w Haimie:
Wszystko na własną rękę, wszystko „domowe”.
A lekarz był, bo los tak chciał, nie dlatego, że urząd wyznaczył.
Haim – dworzec do świata i lokalne życie codzienne
Około 90% mieszkańców naszego Haimu miało otwarte wnioski emigracyjne do ambasad całego świata.
Jedni czekali na Stany, inni na Australię, byli i tacy z planem na Kanadę czy Nową Zelandię. Nie była to beznadzieja, raczej ciągła loteria, nerwy, kombinacje, jak wytrzymać w miejscu, gdzie każdy jest „tymczasowy”, a „tymczasem” potrafi trwać latami.
W tym czasie do Haimu dołącza Tomek, rok starszy, gość z planem i celem: czeka na papiery z ambasady USA, bo jedzie do rodziny za ocean. Ma angielski w małym palcu, więc zaczyna mnie uczyć. Efekt? Po dwóch miesiącach tłumaczę już samodzielnie (no, powiedzmy taką uproszczoną wersję i ze słownikiem Miram-Webster pod pachą) „Folwark zwierzęcy” Orwella. I nagle widzę, jak ta książka rozkłada na czynniki pierwsze komunizm, z którego dopiero co wyjechałem. Wreszcie nazywam po imieniu to, czego przez lata nie wolno było wypowiedzieć.
Na niemiecki mam totalny blok. Może przez filmy wojenne, może przez historię rodziny, niemiecki dusi mnie w gardle. Jest wyłącznie kodem przetrwania: żeby dogadać się w sklepie, zamówić coś do żarcia, nie zgubić się na poczcie czy w urzędzie, i wiedzieć, kiedy Herr Werner grozi palcem, a kiedy żartuje (rzadko).
Całą resztę energii inwestuję w angielski, bo to był wtedy język nadziei, nie przymusu.
Eliza z młyna
W tamtym czasie poznaję Elizę, dziewczynę z sąsiedztwa, zupełnie inną niż Sylwia: mniej przebojową, za to ciepłą, wesołą, żyjącą z mamą w starym młynie na posiadłości, którą już opisywałem, miejsce z własną duszą i tajemnicą w murach.
To było coś świeżego: nowe spojrzenie, inna energia, trochę spokoju, a przy okazji: chyba pierwszy raz w Niemczech zacząłem być dla kogoś ważny nie tylko „na chwilę”. Eliza ewidentnie zapatrzona w „przystojniaka z Polski”, a ja, już zmęczony chaosem i fetyszami Sylwii, poczułem, że tu może być coś więcej niż szybka przyjemność.
Ale wtedy wjeżdża życie. Dosłownie.
Nie mam prawa jazdy, ale kocham jeździć. Młodość? Głupota? Jasne. Wsiadam za kierownicę Citroëna mamy Elizy, ruszamy nad jezioro, wiatr we włosach, życie przed nami, świat bez granic i — niestety — wyobraźni.
Nagle — czołówka z Niemką w BMW.
Nam nic, Citroën — prawie kasacja.
Jesteśmy niedaleko Haimu. Myślę szybko: biegnę po Doktora, przekonuję go, żeby wziął winę na siebie. On, jak już wiesz, miał do mnie słabość, nie pytał długo, zgodził się, bo wiedział, że mnie zjedzą: bez prawa jazdy, cudze auto, Eliza zestresowana, jej matka by nas udusiła na miejscu.
Sprawa ciągnie się: Niemka twierdzi, że to ja prowadziłem, policjant podejrzewa przekręt, przesłuchuje wszystkich, ale mamy jedną wersję: ja, Eliza, Doktor. Niemiecka precyzja trafia na solidarność emigrantów.
Eliza ratuje mnie nie tylko z sympatii, ale i ze strachu przed własną matką, bo jakby się wydało, że dała mi kluczyki, byłoby po niej, ale mama Elizy i tak się dowiaduje, zakazuje jej kontaktów ze mną, a nasza świeża relacja kończy się szybciej, niż Citroën na lawecie.
To właśnie życie na wygnaniu:
lojalność, strach, przypadek i ta nieznośna świadomość, że nawet jeśli przez chwilę byłeś szczęśliwy, świat i tak przypomni Ci, gdzie Twoje miejsce.
Tu nie ma happy endów — są tylko nowe rozdziały.
Doktor – epilog prawdziwego emigranta
Po wszystkim nasze drogi z Doktorem się rozeszły. Po latach dowiedziałem się, że Ania go rzuciła, wróciła do ojca swojego synka Adasia.
A Doktor, mimo swojej klasy i urody (wyglądał jak amant z lat 50., typ, na którym można by reklamować aspirynę albo whisky), zagubił się. Amerykanie go nie przyjęli, podobnie jak nas. Bariera językowa zabiła mu nostryfikację dyplomu. Jego polska chirurgia, o której mógł opowiadać anegdoty, tutaj była gówno warta. Dostał pracę jako technik w laboratorium w szpitalu w Oldenburgu, daleko od pacjentów, jeszcze dalej od marzeń.
W końcu się ożenił — z Helgą, nieładną, ale może była dla niego przystanią, gdy wszystko inne odpłynęło.
Po latach dzwoni do mnie kolega, który wtedy został i uczył się w Bremie.
— Gabi, pamiętasz Doktora?
— No jasne, kto by zapomniał.
— To wyobraź sobie, byliśmy z klasą na rozprawach sądowych… i na ławie oskarżonych był właśnie ON. Kradzież drobiazgów ze sklepu.
Niech się śmieje, kto nigdy nie był w tej sytuacji:
jesteś biednym emigrantem, chodzisz po świątyniach dostatku. Wszędzie błyszczy to, na co cię nie stać, i choć przez lata byłeś KIMŚ, teraz korci cię, żeby coś zwędzić, nie z głodu, tylko z pieprzonego upokorzenia.
Dla Doktora — wstyd totalny. Nie tylko zarzut kradzieży, ale też to, że wśród publiczności siedział chłopak, który go pamiętał z czasów, gdy świat wydawał się jeszcze możliwy do wygrania.
Był naprawdę fajnym facetem, zawsze znalazł dobre słowo, potrafił rozładować atmosferę, nie nosił się jak pan profesor, tylko był „swój”. Można go było lubić, i większość lubiła, nawet ci, którym nigdy nie podał ręki przy stole.
Nie wiem, co się z nim stało. Może wrócił. Może nie.
Może to właśnie o takich ludziach się nie mówi w telewizji, bo nie pasują do żadnej propagandy sukcesu ani martyrologii.
Ale gdziekolwiek był, zasłużył, żeby o nim pamiętać bez żenady.
Nie jak o „przegranym emigrancie”, tylko o kimś, kto potrafił być człowiekiem do końca — nawet w świecie, który coraz rzadziej wie, co to znaczy, który miał serce, umiał się śmiać i zawsze pomógł, kiedy ktoś naprawdę tego potrzebował.
