Zmiana klimatu — kiedy pojawili się Arabowie

Przez pierwsze miesiące życie w obozie było… no, powiedzmy: przewidywalne.
Polacy, Czesi, Słowacy — słowiański kocioł, ale z własnym kodem. Jak ktoś komuś dokopał w kuchni, to zawsze o kiełbasę, nigdy o życie.
Dogadywaliśmy się lepiej, gorzej, czasem na pięści, ale nikt nie wyciągał noża.

Aż pewnego dnia zaczęli dokwaterowywać ludzi z Bliskiego Wschodu.
Weszli do hajmu jak do siebie. Nie chodziło o religię, tylko o energię. Muzułmanie wprowadzili własne zasady gry, których nikt z nas wcześniej nie widział — pewność siebie, dominacja, zero negocjacji.
Pierwszy konflikt?
Sala telewizyjna.

Przychodzą, siadają, biorą pilota. Przełączają kanały, nie pytają, nie dyskutują. Reszta siedzi cicho, powietrze gęstnieje. Stopniowo, jak zaraza, atmosfera strachu rozpełza się po korytarzach. Ludzie zaczynają zamykać się w pokojach. Wspólnota, która jeszcze wczoraj miała reguły, nagle znika. Zostaje tylko strefa wpływów, my kontra oni.

I wtedy dochodzi do tej jednej sceny, która zostaje na zawsze:

Na sali telewizyjnej siedzi mój młodszy brat. Spiera się o pilota, Arab nie odpuszcza.
Przepychanka słowna, potem fizyczna — i nagle Arab wyciąga nóż.

Krzyk.
Mama wpada na korytarz, woła Zdzicha.

Zdzicho, półprzytomny, w samych slipach, jak szeryf z westernu na kacu, wpada do sali, łapie typa za łeb, i nim ktokolwiek zdąży się połapać, wywala go przez okno z pierwszego piętra.

Na dole ląduje Arab z nożem, u góry zostaje brat z pilotem, a Zdzicho w slipach zyskuje nowy poziom szacunku nawet u tych, którzy wcześniej brali go za zwykłego bufona.

Tak wyglądała zmiana klimatu — zderzenie światów w wersji instant. Bez komentarza. Bez happy endu.
Samo życie.


Pęknięcie systemu i rozkwaterowanie

Po tej akcji nawet administracja zrozumiała, że wielonarodowościowy obóz to nie eksperyment socjologiczny, tylko tykająca bomba, która zaraz eksploduje. W tabelkach już się przestali mieścić, groziło im coś gorszego niż bunt, czyli wizyta prasy i polityków. A tego bali się bardziej niż noża na stołówce.

Szybki rachunek strat, lista „kto z kim i gdzie” i decyzja zapadła:
Rozkwaterowanie.
Nie da się już trzymać Polaków, Arabów, Bułgarów i reszty w jednym kotle. Za dużo testosteronu, a jak już poleje się krew, to nawet ich niemieckie komisje i regulaminy nie pomogą.

Rodziny i pary dostały nowe przydziały, nie do kolejnych obozów zbiorowych, tylko do prywatnych domów i mieszkań. Nagle kończy się życie w menażerii, a zaczyna nowa rzeczywistość: mniej ludzi, mniej chaosu, ale też mniej tej popieprzonej wspólnoty, która przez chwilę była domem na końcu świata.

Co dalej? Nowe rozdanie. Nowy świat.


Od pieca kaflowego do apartamentu — emigracyjny rollercoaster

Jak już pewnie się domyślasz, nie byliśmy ulubieńcami Frau Richter i Herr Wernera, tych dwóch lokalnych satrapów od przydziałów, którzy decydowali, gdzie kogo przenieść, żeby mieć spokój.

No to wymyślili:
„Wyślemy ich na koniec świata, niech tam gniją, będziemy mieć ich z głowy.”

Dostaliśmy dom na totalnym odludziu.
Stary, zrujnowany, z piecem kaflowym, który pamiętał chyba Adenauera.
Wnętrze jak z filmu o powojennych repatriantach.
Przyjechaliśmy tam, a mama, kobieta z natury dzielna, rozpłakała się natychmiast.
Nie z tęsknoty za Polską, ale z przerażenia, że oto emigracja ma smak grzyba na ścianie i czadu w płucach.

Stary, w tym akurat dobry, wsiadł w samochód i pojechał do urzędu.
Zrobił awanturę na cały powiat:
– Piec grozi zaczadzeniem!
– To nie są warunki dla ludzi!
Zwykle nie bawił się w eufemizmy, rzucił wtedy w twarz urzędnikowi coś, co do dziś wybrzmiewa mi w głowie:
W gazowaniu ludzi macie doświadczenie.

Widziałem, jak urzędnik pobladł. Wtedy zrozumiałem, że niektóre zdania nie są po to, żeby je wypowiedzieć, one są po to, żeby nigdy więcej nie trzeba było ich wypowiadać.

I co tu dużo mówić, poskutkowało.

Przekwaterowali nas do luksusowego apartamentu w Garrel.
Całe pierwsze piętro w domu Helmuta, osobne wejście, własna łazienka, widok na zieleń, normalne życie godne niemieckiej klasy średniej, a nie uchodźczej doli w zapomnianym baraku.

Dziękujemy, Herr Werner, dziękujemy Frau Richter, dziękujemy piecowi kaflowemu za inspirację i po raz pierwszy w życiu staremu za polski temperament, który potrafił z gówna zrobić marmoladę.


Babcia, wędliny i syndrom zwycięstwa

W tym czasie przyjeżdża do nas Babcia. Dla niej obraz Niemiec to kulturowy nokaut:
półki pełne wędlin, sery i szyneczki, sklep bez kolejek, a ekspedientka pyta, czy życzy sobie Pani świeższy kawałek, zamiast klasycznego „nie ma i nie będzie”.

Babcia staje przed ladą, patrzy i powtarza, bardziej do siebie niż do świata, z tą typowo polską mieszaniną zdziwienia, złości i autoironii:

A to myśmy, kurwa, podobno wojnę wygrali…

Jej cały świat to szkoła przetrwania: wstać o czwartej rano, zająć miejsce w kolejce pod mięsnym, pilnować „kartki”, potem kłótnia o resztki chabana.

A tu?
Wchodzisz, bierzesz co chcesz, nikt nie wrzeszczy, nikt nie wpycha się do kolejki, nikt nie kradnie z półki pod pachę.

Babcia przez tydzień nie może się otrząsnąć z szoku. W sklepie stoi przed ladą dłużej, niż przeciętny Niemiec robi tygodniowe zakupy, i co chwilę powtarza swój „syndrom zwycięstwa”:
— To myśmy wojnę wygrali? No patrz …


Szpital w Oldenburgu, francuskie krople i pierwszy zachodni cud

W którymś momencie łapie mnie konkretne przeziębienie ,a ja już wtedy byłem „pacjentem chronicznym”, z wirusowym zapaleniem rogówki. Leczenie w Polsce? Wiadomo, bolało jak skurwysyn i wracało co chwilę.
A tu, szpital w Oldenburgu. Pierwszy raz czuję, że medycyna działa szybciej niż propaganda: dają mi francuskie krople, nowy wynalazek, zero bólu, zero cudów – po dwóch tygodniach po chorobie nie ma śladu.
Nie wróciła już nigdy.

To był kontrast totalny, po wszystkich absurdach, lękach, polskich torturach, nagle zachodni cud. Nie znajomości, nie koperta, nie przysięga na „pana doktora”, tylko zwykła zachodnia farmacja, która robi robotę szybciej niż cały PRL przez dekadę.

Sala czysta jak w laboratorium, jedzenie podawane w termosach. Jestem na okulistyce, ale nie jestem przykutym do łóżka. Mam swoją szafkę, ubieram się, zwiedzam miasto, księgarnie, pierwszy raz czuję, że „życie normalne” jest możliwe.


Pierwszy McDonald’s – mit kontra rzeczywistość

W ramach tej nowej normalności idę pierwszy raz do McDonald’sa.
To, co u nas było synonimem Ameryki, tutaj smakuje jak karton, tylko frytki trochę ratują honor tej marki. Oczekiwania wysokie, rzeczywistość, jakby ktoś próbował podgrzać nadzieję w mikrofalówce.


Spotkania z Niemcami, piwo i lekcja slow life

Poznaję kilku Niemców ze szpitala, gadamy (ja już ogarniam język!), ktoś rzuca: chodź na piwo. Idziemy do knajpy, gość stawia kufel, a ja, wiadomo, Polska szkoła, łapię i prawie piję duszkiem.
On na to:
— Chłopie, nie!
Zamawia drugie, uczy:
— Piwo się tu pije powoli, małymi łykami, godzinę, rozmawia się, żartuje.
To była prawdziwa lekcja: jak pić piwo, jak rozmawiać, jak być Europejczykiem.
Nie wszystko na raz, nie na wyścigi. Czas nie jest tu do zabicia — jest do smakowania.


Trzydzieści marek i dług, którego nie spłacisz

Wypisują mnie ze szpitala. Młody Niemiec Peter z sali też wychodzi — wraca do domu. Ja muszę wracać do Garrel, ale nie mam grosza. Siadam na ławce, lekko zrezygnowany. Chłopak podchodzi, pyta co jest. Mówię, że nie mam za co kupić biletu.

Wyciąga portfel, daje mi trzydzieści marek. Masz, kup bilet, wróć do domu.
Obiecałem, że oddam. Dał mi adres, zgubiłem go, przepadł.
Nie oddałem tych pieniędzy, dług został taki, którego nie spłacasz, tylko pamiętasz całe życie.

I właśnie to zostało mi w pamięci bardziej niż wszystkie absurdy systemu, upokorzenia, papierologia czy nawet działanie francuskich kropli: ta jedna, zwykła ludzka pomoc, mieszały się we mnie te doświadczenia: śmiech z własnych nawyków, jak picie piwa na raz czy wiara w mit McDonald’s, z wdzięcznością i lekką zadrą za te niespłacone trzydzieści marek. To była najważniejsza lekcja z tamtych dni. Pokazała, że życie na emigracji, choć pełne upokorzeń i absurdów, potrafi być też, przez krótką chwilę, po ludzku proste i dobre.