
Radio Luxembourg – świątynia dźwięku
Staliśmy się nierozłączni szybciej, niż zdążyłem nad tym pomyśleć. Do dziś nie wiem, kto pierwszy przekroczył próg cudzej codzienności, kto zaprosił kogo do środka. Pamiętam tylko, że w jego domu pachnącym herbatą, kurzem książek i czymś nieuchwytnym, co nijak nie pasowało do mojej prawniczo-wychowanej codzienności, po raz pierwszy usłyszałem Radio Luxembourg. Te wieczory były jak uchylenie drzwi na Zachód. Głos prowadzącego, spowity szumem fal, puszczał kawałki, które brzmiały jak muzyka z innej planety.
Czarek miał sprzęt grający, który zawstydziłby niejednego dorosłego. Magnetofony, kasety, winyle, jego pokój był prywatną świątynią dźwięku. Igła gramofonu opadała na płytę jak rytuał, a on patrzył na to z nabożnym skupieniem. Czasem oznajmiał, że jest inkarnacją Jima Morrisona (w sumie byli bardzo podobni), i wygłaszał swoje małe manifesty z powagą kaznodziei. Ja wtedy nawet nie wiedziałem, kim Morrison tak naprawdę był. Doors kojarzyli mi się bardziej z literackim obrazem niż z czymś, co można poczuć w trzewiach. Ale z Czarkiem wszystko stawało się możliwe. Potrafił słuchać tak, jak inni się modlą. „Posłuchaj tego riffu” – mówił. – „Hendrix nie gra. Hendrix płonie”.
Dla mnie, dziecka Mozarta, Beethovena i Bacha, to był szok. Muzyka była dotąd strukturą, zapisaną nutami architekturą. Aż nagle Hendrix, Santana, Led Zeppelin, Janis Joplin, AC DC, Black Sabbath rozbili w mojej głowie wszystkie szkatułki porządku. To nie była lekcja, to był chrzest – hałaśliwy, dziki, pachnący wolnością.
Czarek miał też swoją teorię: że w muzyce możesz wyprzedzić czas o taki ułamek jednostki, którego nikt nie potrafi zmierzyć. „Jakbyś wyskoczył z rytmu, a jednocześnie utrzymał puls” – tłumaczył. Brzmiało to jak metafizyka, ale kiedy grał mi Hendrixa, rozumiałem, że on naprawdę to czuje.
Do dziś, gdy słyszę tamte kawałki, wraca obraz: radio grające w tle, żółte światło lampy na biurku Czarka, igła przesuwająca się po winylu. Nas dwóch, zupełnie odmiennych, a jednak splecionych w tej samej podróży. Ja zakorzeniony w klasyce. On w rockowym chaosie. A gdzieś między tymi światami rodziło się coś, czego nie nauczyłaby żadna szkoła: pierwsze poczucie, że można żyć inaczej.

Ciemnia – świątynia patrzenia
Fotografia wtedy nie była zwykłym pstrykaniem. To był rytuał – wejście do zakonu ludzi, którzy potrafią zaczarować świat w czerwonym świetle ciemni. Aparaty mieliśmy różne: jedni lepsze, inni takie radzieckie Ami66, ale każdy dawał poczucie, że trzymasz w rękach coś więcej niż maszynkę do obrazków. Trzymałeś maszynę do zatrzymywania czasu.
Domowa ciemnia była moją pierwszą świątynią. Powiększalnik na pralce, kuwety na podłodze, chemia w butelkach po occie, a potem godzinne wietrzenie, żeby rodzina nie dostała migreny od wywoływacza. Siedziałem tam jak alchemik, czekając, aż na papierze wyłoni się coś z nicości. Ten moment, kiedy obraz zaczynał „wychodzić” z bieli, był jak cud narodzin: nagle widzisz coś, czego jeszcze przed chwilą nie było.
Przełom nastąpił, gdy Czarek wciągnął mnie do pracowni fotograficznej w swojej dawnej podstawówce. Tam już nie było awantur o wannę i plamy po chemii. Był zapach profesjonalizmu: powiększalniki w rzędzie, statywy, ciemnia z prawdziwego zdarzenia i człowiek, który wiedział, jak z kadru zrobić opowieść, a nie tylko zdjęcie.
Ta pracownia szybko stała się naszym drugim domem. Chodziliśmy tam nie tylko wywoływać filmy, chodziliśmy, żeby wywoływać rozmowy, pomysły, obrazy, których wtedy jeszcze nie potrafiliśmy nazwać. Przeglądaliśmy albumy z miejsc, w które nie mieliśmy żadnych szans dotrzeć. I może właśnie wtedy Czarek nauczył mnie, że fotografia nie służy do zapisywania rzeczywistości. Fotografia jest po to, żeby ją wymyślać.
Na zewnątrz była szkoła, dzwonki, oceny, pierdoły o „przygotowaniu do dorosłego życia”. W środku panowała cisza. Tu nie było stopni ani planu lekcji. Były za to powiększalniki, kuwety, czerwone światło i ten specyficzny zapach chemii, który wgryzał się w ubrania na całe popołudnie. Czarek mówił, że fotografia to magia, i trudno mu było nie wierzyć. „Pod powiększalnikiem wychodzi prawda” mawiał. Dopiero po latach zrozumiałem, że nie chodziło mu wyłącznie o zdjęcia.
Dowiedziałem się tam, że naciśnięcie migawki to dopiero początek opowieści. Że fotografia to decyzja co pokazać światu, a co zachować tylko dla siebie. Uczyłem się tego, patrząc, jak Czarek kadruje, jak operuje światłem i cieniem, jak potrafi z banału wydobyć scenę z filmu.
On miał tę rzadką umiejętność sprawiania, że patrzyłem na zdjęcia i widziałem w nich więcej, niż faktycznie było. Może dlatego, że w kadrze zawsze zostawiał niedopowiedziane. Patrząc dziś na tamte odbitki, wiem, że wcale nie uczył mnie fotografii. Uczył mnie patrzenia.
