
II. Jarmark cudów: edycja chrześcijańska
Skoro już przebrnęliśmy przez pogański supermarket, pora na wersję, gdzie cuda mają własne logo, certyfikat i modlitewną instrukcję obsługi. Zmienia się wystrój: zamiast wyroczni wyroki wydają biskupi, zamiast meteorytów jest drewno z Krzyża, a byki Apisa wypierają baranki paschalne. Rachunek logiki jednak nie uległ zmianie. Cud najlepiej się sprzedaje, kiedy opakowanie jest piękne, a na wierzchu błyszczy pieczęć autorytetu. Poganom wystarczyło słowo kapłana, chrześcijanie dorzucili lakową plombę z Watykanu i numer katalogowy.
Na pierwszym miejscu podium niezmiennie stoją głowy, ręce i czaszki świętych. Jan Chrzciciel miał tych głów kilka, co już samo w sobie było cudem biologii, ale w kościelnym Excelu wszystko się zgadzało – liczy się legenda, nie anatomia. W kolejce za nim ustawiają się nieskazitelne ciała: święta Katarzyna z Bolonii od XV wieku siedzi w szklanej trumnie, święta Bernadetta z Lourdes niepostrzeżenie zamienia się w modelkę od wiecznej młodości (woskowa konserwacja nie przeszkadza przecież nikomu – poza naukowcami). PR czy cud – wychodzi na to samo.
Biznes na relikwiach rozkręciła w IV wieku cesarzowa Helena, matka Konstantyna. Pojechała do Jerozolimy i – jak na królową detektywów przystało – znalazła Krzyż, tabliczkę INRI, ciernie z korony Męki Zbawiciela, kawałek gąbki, no i komplet gwoździ. Drewno z Krzyża natychmiast stało się walutą o stopie zwrotu lepszej niż frank szwajcarski. Każda drzazga była bezcenna, a Jan Kalwin śmiał się, że tego drewna wystarczyłoby na flotę okrętów. Ale co tam: drewno cudu rosło szybciej niż statystyki pielgrzymek.
Chrześcijaństwo nie pominęło zwierząt. Relikwiarze skrywają koguta Piotra, oślicę Balaama, łuski ryby z połowu cudownego i nawet żebra wieloryba Jonasza. Im dziwniejsze, tym lepsze – skoro człowiek mógł być święty, to czemu nie kura?
Prawdziwą fabrykę cudów zbudowano wokół pamiątek codziennego użytku. Włosy Marii Magdaleny, sandały Jezusa (dostępne w kilku rozmiarach), szarfa Bogurodzicy w Prato – powtarzalność i mnogość sugeruje, że średniowiecze wynalazło linie produkcyjne na długo przed Fordem. Matematyka pyta: „ile można mieć oryginałów?”, mit odpowiada: „tyle, ilu chcesz pielgrzymów”.
Nie zapomniano też o substancjach cudownych. W Betlejem zbierano biały proszek z Groty Mlecznej, licząc, że to mleko Maryi. Chartres i Cluny przechowywały fiolki z „oryginałem” – starożytne Nestlé z etykietą po łacinie.
Gabryjel patrzył na to wszystko i zrozumiał, że pogański kabaret nie został zamknięty. Dostał tylko nowego dyrektora artystycznego, znacznie większy budżet i dział marketingu, który potrafił sprzedać drzazgę jako inwestycję w życie wieczne. Kamienie zamieniono na gwoździe, herosów na świętych, zwierzęta na święte kury i osły, pioruny Zeusa na cudowne mleko Bogurodzicy. Nowość była tylko w podpisie i pieczęci, które zamiast kapłana stawiał już urzędnik Kościoła. Czy certyfikat czynił cud bardziej cudownym? Cóż – wciąż ten sam jarmark, tylko z lepszą księgowością i brandingiem.
W świecie, gdzie jeden Jan Chrzciciel ma cztery głowy, a czternaście klasztorów twierdzi, że posiada jego palec wskazujący, próba skatalogowania wszystkich relikwii przypomina robienie spisu trunków w karczmie po weselu. Ale skoro już przyszło nam być księgowym absurdu, oto główne kategorie:
Ranking hitów – galeria bestsellerów na rynku cudów.
Relikwie ludzkich szczątków – kości, zęby, paznokcie, włosy, fragmenty skóry. Cały ludzki „second hand”.
Relikwie przedmiotów – od gwoździ z Krzyża po kielichy, sandały i szarfy Najświętszej Panienki. Wszystko, czego dotknął święty, staje się „powerbankiem łaski”.
Relikwie zwierząt – jarmark cudów w wersji oryginalnej. Koguty, osły, psy objawienia – pełen zwierzyniec świętości.
Relikwie płynów – ampułki z krwią Chrystusa (czasem zmieniającą stan skupienia), łzy świętych, mleko Maryi, pot św. Wojciecha, a nawet woda z kąpieli ascety.
Kolekcjonerzy relikwii – niech się filateliści schowają.
