Sztruks kontra rzeczywistość

Pierwszy dzień w liceum. Nowa szkoła, nowe twarze, a ja w garniturze ze sztruksu, który – według mojej mamy – miał krzyczeć: „Porządny chłopak z dobrego domu!”. W praktyce wyglądałem jak pracownik fikcyjnego urzędu ds. kontroli długopisów w filmie Barei. Jasny sztruks, gładko wyprasowany, ale w lustrze widziałem raczej projekt nieudanego urzędnika niż ucznia elitarnej szkoły.

I wtedy wszedł Czarek. Bluza rozpięta, suwak traktowany jak zbędny dodatek, włosy w artystycznym chaosie, mina w stylu: „Za chwilę zrobię coś głupiego i co mi zrobisz?”. Wyglądał jak bohater „Wakacji z duchami”: trochę włóczęga, trochę detektyw, trochę komediant. Zamiast „dzień dobry”, półuśmiech, który obiecywał, że nuda w tej klasie nie ma szans.

Ogólniaka nie traktowaliśmy zbyt poważnie. Bardziej jak przedłużenie podstawówki, w której znaleźliśmy się z woli rodziców. I właśnie w pierwszej klasie Czarek ogłosił swoją filozofię, którą wszyscy cytowali:
„Uczyć się i mieć piątki to każdy debil potrafi. Ale nie uczyć się i mieć trójki to trzeba geniusza.”
Nie był to pusty żart, konsekwentnie testował ten system na własnej skórze.

W klasie, gdzie nauczycielki nosiły linijki jak broń służbową, Czarek pełnił rolę błazna. Ale nie głupiego tylko błyskotliwego. Jego komentarze były szybkie, celne, a co najśmieszniejsze: on sam wygłaszał je z absolutną powagą. Tonem, jakby recytował Biblię po łacinie. Zero uśmiechu, żadnego puszczenia oka. Klasa wybuchała śmiechem, a on siedział niewzruszony, jakby to, co powiedział, było świętą prawdą objawioną. To właśnie ta powaga czyniła jego żarty jeszcze zabawniejszymi.

Do tego miał w sobie naturalną radość życia i odruch stawania w obronie słabszych. Nigdy nie śmiał się z najsłabszych, potrafił jednym zdaniem odciągnąć uwagę od ofiary i wziąć całą klasę na siebie.

Nie wiem, kiedy dokładnie zostaliśmy kumplami. Może wtedy, gdy spojrzał na mój garnitur i rzucił: „Nie martw się, w tym świetle prawie go nie widać.” A może wtedy, gdy rozsadzono nas za śmiech, który i tak niósł się po klasie długo po powrocie do „Reformy Sejmu Czteroletniego”.

Śmiech był naszą walutą. Zamiast lajków, spojrzenia pełne niedowierzania. Zamiast ocen, łzy i ból brzucha. To był nasz kod, nasz bunt wobec świata, który brał siebie zbyt serio. Czarek – mistrz chaosu, święty patron niepoważnych spraw, obrońca słabszych, a przy tym komediant, który umiał być śmiertelnie poważny.

Cezary jak młody wilk stepowy

Czarek był dla mnie jak młody wilk stepowy, chłopak, który znał wszystkie ścieżki prowadzące zarówno na zewnątrz, jak i do wnętrza. Potrafił być w grupie, ale zawsze na własnych warunkach. Tam, gdzie inni robili hałas, on jednym zdaniem potrafił całą klasę wytrącić z rytmu. Jakby przypominał wszystkim, że prawdziwa wolność nie polega na pyskowaniu, lecz na milczącej przewrotności.

Może dlatego, gdy dziś próbuję przypomnieć sobie, kim wtedy byłem, widzę raczej jego cień niż siebie. Ja – przebrany w garnitur z rodzinnych oczekiwań, on – w bluzie, która była jego własną flagą. Czarek był trochę jak Demian z powieści Hessego: nie tyle kumpel, co przewodnik po świecie, którego nikt nie potrafił nazwać. Jakby miał w kieszeni niewidzialny kompas, którym mierzył sprawy zupełnie obce nauczycielom i mojej matce.

Było w nim coś z heretyka. Nie buntownika dla samego buntu, lecz tego, który stawia pytanie, a potem pozwala ci tygodniami szukać odpowiedzi. Zamiast krzyczeć i walić pięścią w stół, potrafił jednym zdaniem sprawić, że całe to szkolne przedstawienie traciło sens. Jego milczenie bywało wymowniejsze niż lekcje polskiego. Patrzyłem na niego i wiedziałem, że gdyby miał do wyboru zgubić się w lesie albo pójść z tłumem do miasta, bez wahania wybierze las.

Czasem przy tym cytował Senekę: „Nullum magnum ingenium sine aliquo admixto dementiae” — żadne wielkie dzieło ducha nie powstaje bez domieszki szaleństwa. Wypowiadał te słowa tak poważnie, jakby mówił o rachunku z warzywniaka. I to było w nim najbardziej rozbrajające: powaga, za którą kryło się coś między błyskiem geniuszu a dziecięcą przekorą.

Może właśnie to mnie przyciągało, jego samotność była rodzajem odwagi, której sam wtedy nie miałem. On śmiał się z nauczycieli nie dlatego, że byli śmieszni, ale dlatego, że nie znosili być śmieszni w cudzych oczach. To była jego metoda demaskowania, delikatna, ale bezlitosna.

Nie mówił mi nigdy, jak żyć. Wystarczyło, że był, a życie nagle stawało się gęstsze, pełniejsze, bardziej ryzykowne. Trochę tak, jakby ktoś podniósł kotarę i pokazał, że poza szkołą i domem istnieje inny świat. Świat, który czeka na ciebie, nawet jeśli wciąż masz na sobie sztruksowy garnitur i jeszcze nie wiesz, po co wspinasz się na zamkowe ruiny. Ale wiesz, że musisz.